Tym razem moim celem nie była tenisowa hala, ale pałac Phippsów. Budynek i pobliskie urządzenia sportowe zostały zapisane przez rodzinę Phippsów uniwersytetowi w Denver, ten zaś udostępniał je miastu na różne wydarzenia, od przyjęć weselnych i żydowskich ceremonii religijnych, aż po szczyt ośmiu najbardziej uprzemysłowionych krajów świata. Efektowna budowla wykorzystywana też była na zgromadzenia organizacji politycznych popierających prezydentów, gubernatorów i innych polityków.
Pani Trish z waszyngtońskiego biura kongresmana Wellego poinstruowała mnie, abym stawił się przed głównym wejściem za kwadrans jedenasta z dokumentem tożsamości.
Pałac Phippsów, wielka georgiańska budowla z czerwonej cegły, wznosi się na niewielkim pagórku nieopodal hali tenisowej. Otoczony jest eleganckimi budynkami, zbudowanymi na terenach, które rodzina Phippsów nazywała prawdopodobnie swoimi gruntami. Chciałem wjechać na obszerny podjazd do pałacu, ale zatrzymali mnie dwaj rośli mężczyźni w szarych garniturach. Odpowiedziałem uśmiechem na ich surowe gesty nakazujące jechać dalej i skręciłem dopiero w najbliższą przecznicę, aby zatoczyć wielkie koło i wrócić pod tenisową halę.
Zaparkowałem w cieniu majestatycznych wiązów, naprzeciwko zdobionego sztukaterią domu, który wyglądał jak wiejski zajazd. Postanowiłem nie korzystać z usług parkingowych, bo nie chciałem zostawiać auta obok samochodów ludzi, którzy przyjechali na spotkanie w sprawie zbierania funduszy. Przewidywałem, że odjadę stąd wcześniej niż oni.
Pani Trish poinformowała mnie, że mogę się spotkać z kongresmanem Welle wyłącznie przed lunchem. Spytałem, czy oznacza to, iż nie zostanę zaproszony na przyjęcie. Potwierdziła moje przypuszczenia.
Miejscowe gazety zawiadamiały, że polityczni poplecznicy doktora Wellego mają zapłacić po tysiąc dolarów za udział w spotkaniu, przed lunchem w hali tenisowej. Mogłem się tylko domyślać, ile wybuli każdy z gości zaproszonych na uroczysty lunch w jadalni pałacu.
Pamiętałem niejasno, że mógłbym znacznie skrócić sobie drogę do pałacu, gdybym poszedł przez ogrody koło krytego kortu. Ruszyłem przez drewnianą bramę za jakimiś dostawcami aromatycznych specjałów i znalazłem się wśród znajomej zieleni. Nadstawiłem uszu, spodziewając się nawet usłyszeć dzięcioły. Ale w pobliżu nie było żadnego z tych ptaków. Minąwszy ogród koło hali, przeszedłem pod portykiem z cegieł i kutego żelaza i znalazłem się w symetrycznie rozplanowanych ogrodach po północnej stronie pałacu.
Mimo że rosnące tu rośliny nie osiągnęły jeszcze pełni rozkwitu, dawały przedsmak tego, jak będą wyglądać w lipcu i w sierpniu. Rzucały cień grejpfrutowe drzewka, a liczne różane grządki przypominały swą doskonałą formą, że rozpoczyna się już lato. Wiśnie i jabłonie zapowiadały obfitość owoców.
Pomyślałem, że chciałbym mieć przy sobie Lauren. Powiedziałaby mi, jak nazywają się niektóre z tych roślin.
Jeden z dwóch ubranych na szaro mężczyzn zauważył, że idą przez ogród. Uznał widocznie, iż taki spacer nie jest najlepszym pomysłem, bo potruchtał przez trawnik w moim kierunku. Spytał grzecznie, czy może mi pomóc znaleźć drogę.
– Jestem umówiony z kongresmanem Wellem odparłem.
– Jak pan się nazywa? – Stanął między mną i odległym jeszcze wejściem do pałacu. – Mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?
Przedstawiłem się i wręczyłem mu prawo jazdy.
– Z kim mam przyjemność? – zapytałem, kiedy mi je zwrócił.
Nie odpowiedział. Zajęty był powtarzaniem moich danych do mikrofonu, ukrytego gdzieś w jego szarym garniturze.
– Oczekują pana w głównym wejściu, doktorze Gregory – rzekł chwilę później i wskazał mi kierunek.
– Przyjechałem trochę wcześniej – powiedziałem, zerkając na zegarek.
– To żaden problem. Chodzi tylko o to, żeby nie przebywał pan sam na tym terenie. Pozwoli pan, że zaprowadzę go do pałacu?
– Nie sądzę, żeby to było potrzebne.
– Miło mi to słyszeć.
Facet, który stał w wejściu do ogromnego budynku, przypominał połeć wieprzowiny: na cienkich nogach wspierał się potężny tułów zwieńczony maleńką główką. Miał prawie dwa metry wzrostu.
– Phil Barrett – przedstawił się tubalnym głosem.
– Alan Gregory – rzekłem wyciągając rękę.
– Oczywiście, oczywiście – uścisnął mi dłoń. – Witam pana, proszę wejść.
Przypuszczałem, że przebywa w pałacu Phippsów nie dłużej niż pół godziny, ale zachowuje się tak, jakby właśnie odziedziczył go po jakiejś zmarłej ciotce.
– Ładnie tu – powiedziałem, rozglądając się dokoła.
– Tak, rzeczywiście. Ray jest jednym z alumniów.
Kusiło mnie, żeby poprawić jego łacinę, ale powstrzymałem się.
– Jakiej uczelni?
– Uniwersytetu w Denver. Miał tu nawet stanowisko. Zdaje się, rektora. Ale studiował ekonomię. Tylko niewielu ludzi wie, że zanim Ray wziął się za leczenie, studiował ekonomię polityczną. Założę się, że pan też nie wiedział. Ray potrafił odwdzięczyć się swojej uczelni, więc jej zarząd udostępnia nam to miejsce co jakiś czas.
– Sympatyczny gest.
– Oczywiście, zwłaszcza w tym roku. Stary pan Phipps też był senatorem, reprezentował Kolorado. Wiedział pan o tym? Obawiam się, że pewne szczegóły historii naszego stanu umykają uwadze zbyt wielu jego mieszkańców.
Wiedziałem, że Lawrence Phipps był senatorem, ale nie przyznałem się do tego. Odniosłem wrażenie, że moja ignorancja jest dla Phila Barretta czymś ważnym i pożądanym.
Znaleźliśmy się tymczasem w głębi hallu, skąd mogłem dostrzec krzątających się w jadalni kelnerów, którzy przygotowywali przyjęcie dla przynajmniej dwóch tuzinów osób. Najwyraźniej lunch nie mógł się obyć bez srebrnej zastawy.
– To dla najważniejszych stronników Raya – wyjaśnił Phil Barrett. Pewnie i on zwrócił uwagę na srebra.
– Imponujące – powiedziałem. Zastanawiałem się, czy mąż mojej wspólniczki, Raoul Estevez, też tu będzie. Diana mówiła mi, że Raoul chętnie wspiera polityków. Nie wspominała o jego politycznych sympatiach, ale byłem pewny, że wspiera finansowo zarówno demokratów, jak republikanów, nie opowiadając się zdecydowanie po żadnej stronie. Był człowiekiem praktycznym i zarazem na tyle uczciwym, aby przyznać, że zależy mu na wpływach, a nie na ideologii.
Barrett poprowadził mnie w przeciwnym kierunku i niebawem zgubiliśmy się w ogromnym budynku. Otworzyliśmy jakieś niewłaściwe drzwi, ale zaraz potem Barrett wprowadził mnie do przestronnej biblioteki. Boazerie i regały zrobione były z sośniny, która z czasem przybrała złotawy odcień.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Półki pełne książek. Wygodne meble. Piękne lampy. Przyszło mi do głowy, że z przyjemnością oddałbym się tu lekturze.
– Ray przyjdzie za parę minut – powiedział Barrett. – Nie będzie się pan tu nudził?
Uśmiechnąłem się i odparłem, że nie.
Minutę później, kiedy wodziłem oczami po tytułach książek na półkach, do biblioteki wszedł młody mężczyzna i zapytał, czy życzę sobie coś do picia.
– Tak, bardzo proszę. Jakiś napój bezalkoholowy. Może być dietetyczna cola. Po kolejnej minucie usłyszałem za plecami:
– Pański napój, sir.
Odwróciłem się i zobaczyłem znajomą twarz doktora Raymonda Wellego. W prawej dłoni trzymał tacę. Lnianą serwetkę, złożoną z kelnerską wprawą, miał przewieszoną przez nadgarstek.
– Och, doktor Welle, kongresman Welle, witam pana – powiedziałem.
Читать дальше