Znieruchomieli wszyscy. Chyba z osłem włącznie.
Nie odpowiadałem. Gromadziłem słowa.
– Coś kombinują – popłynął z głośnika ponury głos Morawskiego. – Słyszę trzy silniki. Stoją w miejscu i ryczą. Od paru minut.
Filipiak zastanawiał się tylko chwilę.
– Ten transporter z wyrzutnią… Uda wam się ostrzec Drabowicza?
– Marne szanse.
– Co się dzieje? – zapytał cicho Olszan. Może na chwilę zabrakło mu odwagi, może próbował odroczyć wysłuchanie wyroku.
– Mają wyrzutnię pepeka. – Też wolałem ten temat. – Wóz wyjeżdża zza węgła, strzela, i w dwie sekundy jest po Drabowiczu. Chyba że strzeli pierwszy. Ale raczej nie zdąży. Im dłużej go tak trzymają w niepewności, tym mniejsze ma szanse. No i nie może wspierać Morawskiego. Jak tylko rąbnie z działa, tamci zaatakują. Praktycznie, póki Somalijczykom nie skończy się paliwo, jesteśmy bez czołgu. Mamy bunkier z kaemem.
– A Wołynow?
– Skrzynia biegów im się rozsypała. I tak późno.
Patrzyłem mu w oczy. Wydawały się chłodne, spokojne.
– Wyjdziemy z tego?
Gabriela wyciągnęła zza pustego żłobu znane mi siodło, okryła nim grzbiet kłapoucha. Agnieszka, zgięta jak sędziwa staruszka, szukała resztek wilgoci w wiadrach i poidłach.
– Z tym śmigłowcem na karku? – wzruszyłem ramionami. – Wątpię. Uciekać nie można, a rano ich piechurzy odzyskają wzrok i wystrzelają naszych. Mają więcej ludzi. Dobrych. Widziałem trupy. W większości to biali. Arabowie, nie Somalijczycy. Pewnie przeszkoleni w Afganistanie, Czeczenii… Ochotnicy. Za dnia czołg by ich może powstrzymał, ale Drabowicza pewnie załatwią jeszcze po ciemku. Ich wyrzutnia ma nocny celownik, a on już nie. Kiepsko jest.
Obie panie zapomniały o wykonywanych czynnościach. Przyglądały mi się, chyba zaskoczone. Widocznie uchodziłem dotąd za optymistę.
– No to raz kozie śmierć – uśmiechnął się Olszan. Przeniósł wzrok na Agnieszkę. – Wyjdziesz za mnie.
Nie poruszyła się. To nie było pytanie. Stała pochylona, z dłońmi wspartymi o uda, jak lekkoatletka po ciężkim biegu.
– Teraz – dorzucił. Nadal się nie ruszała. – Ksiądz pod bokiem, świadków wystarczy.
– Pan mówi serio? – Morfina działała, Lesik sprawiał wrażenie bardziej przytomnego. Podobnie zresztą było w przypadku Olszana. Też coś brał. Na tę dziurę w barku, ale teraz było jak znalazł.
– Nie – Agnieszka wolno pokręciła głową. – Nie zgadzam się.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Gabriela wróciła do siodłania osła. Lesik wzruszył ramionami, opuścił głowę na posłanie.
– Poczekaj. – Olszan przeniósł spojrzenie na mnie. – Doktorze, nie odpowiedział mi pan.
– Wrócimy do kraju – rzuciła przez zęby. – Zaprosisz mnie do kina, kawiarni, na randkę. Poznasz Michałka. Siebie dasz poznać. Zrobimy to normalnie. Jeśli w ogóle będziesz chciał. Ale pewnie…
– Doktorze? – Zignorował ją, na pozór całkowicie. Gdzieś niedaleko zaterkotał kaem, potem od razu działo bewupa. Trochę później huknął granat.
– W porządku – usłyszałem pokasływanie z radia. – Próbowali nasadkowym. Chyba nie mają granatników. Trafiliśmy jednego.
Sikorski. Tym razem im się udało.
Usiadłem obok Olszana, ująłem go za nadgarstek, patrzyłem, jak wskazówka sekundnika wędruje mozolnie po tarczy.
– To wątroba – powiedziałem w końcu. – Mały odłamek, maleńka rana. Ale krwawi. Cały czas. W środku. Bez operacji nie…
– Skąd pan może wiedzieć?! – Agnieszka prawie krzyczała. – Prześwietlił go pan?! Nie! Więc gówno pan wie!
– Może ktoś przyleci – rzuciła z kąta Gabriela. Stała w cieniu, ale głos ją zdradził. Ten przydech… Płakała. Może nie dosłownie, może wystarczyło wytrzeć oczy i ktoś, kto nie znał jej tak, jak ja, dałby się zwieść nieruchomej twarzy. – W końcu muszą…
– Jasne – zgodził się Olszan. Nie wiem, z którą. Pewnie z obiema. – Ale co mi szkodzi? I tak miałem się z tobą żenić.
– Wyjdziesz z tego. – Agnieszka wciąż stała z dala od nas.
– Nawet ty możesz nie wyjść – powiedział spokojnie. – Ledwie się na nogach trzymasz. I jeszcze to serce… Pomyśl o małym, Aga.
– Co ma do tego Michał?
– Po parze rodziców więcej się dziedziczy.
– Nikt nie umrze. Ani ja, ani ty. Słyszysz?
Dotknąłem jego ramienia.
– Niech się pan położy – powiedziałem łagodnie. – To naprawdę mała rana. Minie trochę czasu, zanim… Krew ledwo się sączy. A kto wie, co się zdarzy? Zawsze to jakaś…
– Wsadź ją na osła – przerwał mi. – Weź obie i wywieź stąd.
– Szyszkowski jest ranny. Będą następni. A zresztą…
– Wywieź je – rzucił przez zęby. – Widziałeś, jak skończą.
Nie miał siły na wymowne gesty, ledwie poruszył wspartą o ścianę głową. Ale Gabriela tylko udawała zapracowaną.
– Co? – Zostawiła osła, nagle znalazła się obok nas. Dziwne, bo wcale nie poruszała się szybko. – O czym pan mówi?
Miał dość taktu, by milczeć. Nie pomogło. Ruszyła ku drzwiom.
– Zaczekaj! – Bałem się, że mnie zignoruje, więc poderwałem się, złapałem ją za łokieć. – Nie chodź tam.
– Dlaczego? – Mięśnie stężały jej pod skórą. Zrozumiała.
– Te ciężarówki, które spalił Wołynow… – Olszan postanowił mnie wyręczyć. – Przyjechali posprzątać. Resztki śmigłowca, świadków… Wszystko. To nie Sabah. Zabiją każdego, kto mógłby opowiedzieć, co się tu stało. Nie tylko nas. Może nawet całą wioskę.
– Nie – potrząsnęła głową. Zatoczyła się jak pijana, próbując ruszać w stronę drzwi i zapominając o konieczności uwolnienia ręki. Musiałem złapać ją za drugą: omal nie upadła. – Nie…
– Co się stało? – zapytał słabym głosem Lesik.
– Zastrzelili ich – mruknął Olszan. – Chyba wszystkich domowników. Nie widziałem za dobrze.
Ja widziałem. Gabrieli wystarczył jeden rzut oka w moją twarz.
– Puść – powiedziała cicho.
– Nie chodź tam.
– Muszę. Może ktoś ocalał. Puść.
Puściłem. Wyszła. Nie było jej najwyżej przez minutę. Ale też nie miała daleko. Wróciła starsza raptem o trzy, cztery lata. Bez słowa usiadła przy ścianie naprzeciwko Olszana, skryła twarz w dłoniach.
– Nie poganiam, ale mam dziurę w wątrobie. Niech ksiądz to załatwi.
Lesik uniósł się, posłał mu mało przyjazne spojrzenie.
– A może by tak zapytać, czy się zgadzam?
– O co ci chodzi? – zapytała Agnieszka udręczonym tonem.
– Mówiłem: wyjdź za mnie, siadaj na osła i zjeżdżaj. Weźmiecie wiadra. W razie czego doktor spuści kłapouchowi krew. Parę litrów się uzbiera. Dojdziecie. – Popatrzył na mnie. – Dam sto tysięcy, jeśli ją pan uratuje. Dopisałem to do testamentu. Ale musi przeżyć.
– Nie zostawię cię – powiedziała. I od razu się poprawiła: – To znaczy… nikogo nie zostawię. Jesteśmy tu razem. Wszyscy.
– Masz dziecko.
– Nie twój interes – burknęła.
– Mój – uśmiechnął się. Sięgnął do kieszeni, prztyknięciem posłał w moją stronę błyszczący pakiecik. Złapałem go odruchowo. – Chyba że kłamałaś. Bo jak nie, to możesz być w ciąży. Nawet się nie umyłaś. Nie było czym. Idealne warunki, żeby zajść. Dużo seksu, mało wody.
Przyglądała mu się przez chwilę nieruchomym wzrokiem.
– Kłamałam.
– Teraz kłamiesz. Chciałaś tego dziecka.
– Nie ma żadnego dziecka. I niczego nie chciałam.
– No jasne. Oddaj doktorowi, jemu bardziej potrzebna.
Читать дальше