Dzięki odwadze tej nieszczęsnej kobiety policja odkryła tożsamość przestępcy. Hanna Goldschmidt była niemiecką żydówką. Cieszyła się dużym szacunkiem społeczności, wśród której mieszkała z mężem i szóstką dzieci (jedno dziecko zmarło przy porodzie).
Kolekcjoner Kości jechał powoli ulicami miasta. Przestrzegał ograniczeń prędkości, chociaż doskonale wiedział, że policja drogowa Nowego Jorku nie zwraca uwagi na takie drobiazgi jak przekroczenie dozwolonej prędkości.
Zatrzymał się na światłach. Spojrzał na kolejny billboard ONZ. Jego wzrok przyciągnęły uśmiechnięte twarze, podobne do tych namalowanych na ścianach jego domu. Po chwili rozglądał się wokół. Przypatrywał się miastu. Czasami był zdziwiony, widząc tak ogromne budynki, gzymsy tak wysoko, szkło tak gładkie, samochody tak lśniące, ludzi tak umytych. Miasto, które znał, było ponure, ciemne, brudne, zadymione, śmierdzące potem i błockiem. Konie mogły stratować, włóczędzy (niektórzy mieli dziesięć-dwanaście lat) mogli napaść i po ogłuszeniu pałką lub gazrurką zabrać zegarek i portfel… To było jego miasto.
Jednak czasami znajdował się w innym mieście. Prowadził eleganckiego srebrzystego taurusa XL po gładkich ulicach i słuchając stacji WNYC, denerwował się – jak wszyscy nowojorczycy – że w tym mieście nie można skręcać w prawo na czerwonych światłach.
Nastawił uszu, gdy usłyszał uderzenia dochodzące z bagażnika. Jednak wokół było tyle hałasów, że nikt nie mógł usłyszeć walenia Hanny.
Zmieniły się światła.
Nawet dziś kobiety rzadko wychodzą z domu same – wtedy było to jeszcze bardziej niezwykłe. Jednak tamtej nocy Hanna nie miała wyboru: musiała na chwilę opuścić swoje mieszkanie. Jej najmłodsze dziecko miało gorączkę, a mąż gorliwie modlił się w tym czasie w synagodze, dlatego sama musiała pójść po okłady. Gdy zamknęła drzwi, powiedziała do najstarszej córki: „Zamknij dobrze drzwi, gdy wyjdę. Zaraz wracam”. Niestety nie wróciła. Chwilę później przypadkowo natknęła się na Jamesa Schneidera.
Kolekcjoner Kości przyjrzał się zniszczonym ulicom. W pobliżu pochował swoją pierwszą ofiarę. Znajdował się w Hell’s Kitchen na West Side. Kiedyś był to bastion irlandzkich gangów. Jednak teraz do dzielnicy zaczęli przybywać młodzi przedsiębiorcy. Pojawiły się agencje reklamowe, studia fotograficzne i stylowe restauracje.
Poczuł zapach nawozu. Nie był zdziwiony, gdy zobaczył konia przed maską samochodu.
Jednak po chwili uświadomił sobie, że nie jest to zjawa z XIX wieku. Koń był zaprzężony do dwukołowego pojazdu. Krążą takie po Central Parku – można się nimi przejechać za bardzo dwudziestowieczną opłatę. Stajnie znajdowały się w pobliżu.
Zaśmiał się do siebie. Był to głuchy śmiech.
Ponieważ nie było świadków, można jedynie spekulować, co się wydarzyło. Musimy sobie wyobrazić wydarzenia. Łajdak zaciągnął szamoczącą się kobietę w uliczkę i pchnął ją sztyletem. Nie zamierzał jej zabijać, tylko zranić. Dzielna kobieta, gdy pomyślała o swoich dzieciach, zaatakowała z furią potwora: uderzyła go kilkakrotnie w twarz i wyrwała kępkę włosów z jego głowy.
Uwolniła się na chwilę z jego rąk i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Tchórzliwy Schneider uderzył ją parę razy i uciekł.
Odważna kobieta chwiejnym krokiem doszła do chodnika, gdzie upadła. Umarła w ramionach konstabla, który zjawił się tutaj zaalarmowany krzykami sąsiadów.
Historia ta znajdowała się w książce, którą Kolekcjoner Kości miał w kieszeni – „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”. Nie mógł wyjaśnić swego ogromnego przywiązania do tej cienkiej książki.
Gdyby chciało się opisać jego stosunek do niej, trzeba by powiedzieć – uzależnienie. Mimo że została wydana przed siedemdziesięcioma pięcioma laty, była w doskonałym stanie – introligatorski klejnot. Stanowiła jego maskotkę, talizman. Natknął się na nią w małej bibliotece publicznej. Popełnił wtedy jedną z nielicznych kradzieży w swoim życiu. Książkę wsunął do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego i wyszedł z budynku. Rozdział o Schneiderze przeczytał setki razy. Umiał go prawie na pamięć.
Jechał powoli. Znajdowali się blisko celu.
Gdy nieszczęśliwy, biedny mąż Hanny pochylił się nad bezwładnym ciałem, spojrzał na jej twarz: po raz ostatni przed zabraniem zwłok do domu pogrzebowego (religia żydowska nakazuje, aby pochówek odbył się tak szybko, jak to tylko możliwe). Zauważył wtedy nad jej policzkiem dziwną ranę. Można było dostrzec sierp księżyca i gwiazdy.
Konstabl uznał, że rana pochodzi od pierścienia, który miał na palcu ohydny rzeźnik. Zadał ją, uderzając kobietę w twarz. Detektywi zaangażowali artystę, który naszkicował rysunek odcisku (zainteresowanego czytelnika odsyłamy do ryciny XXII). Przepytano wszystkich jubilerów w mieście i sporządzono listę zawierającą nazwiska i adresy osób, które w ostatnim czasie kupowały takie pierścienie. Dwóch dżentelmenów było poza podejrzeniem – diakon i profesor uniwersytetu.
Na liście znalazł się też mężczyzna, co do którego policja żywiła podejrzenia. Nazywał się James Schneider.
Ten dżentelmen w pewnym okresie aktywnie działał w towarzystwach dobroczynnych na Manhattanie. Policja zainteresowała się nim, gdy zniknęło kilka starszych członkiń, niedługo po tym, jak Schneider je odwiedził. Nie został oskarżony o przestępstwo, ale gdy zaczęło się śledztwo, zniknął z pola widzenia.
Po makabrycznym zabójstwie Hanny Goldschmidt przeszukiwania podejrzanych miejsc nie przyniosły rezultatu. Nie znaleziono siedziby Schneidera. Policjanci rozstawili w południowej części miasta oraz nad rzeką duże tablice z rysopisem tego łotra, ale nie udało się go zatrzymać: prawdziwa tragedia w świetle rzezi, której dokonał potem w mieście…
Ulice były puste. Kolekcjoner Kości skręcił w zaułek. Otworzył drzwi magazynu i zjechał drewnianą rampą do długiego tunelu.
Upewniwszy się, że miejsce jest opuszczone, podszedł do tyłu samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął z niego Hannę. Była tłusta jak worek z mięsem. Znów się zdenerwował. Szarpiąc brutalnie, zawlókł ją do innego szerokiego tunelu. Nad nimi biegła dwupoziomowa autostrada West Side. Słysząc charczenia dziewczyny, postanowił rozluźnić knebel. Poczuł, że przeszły ją dreszcze – ciało stało się bezwładne. Ciężko oddychając z wysiłku, położył ją na podłodze tunelu i odkleił taśmę zasłaniającą jej usta. Oddychała z trudem. Czyżby zemdlała? Posłuchał bicia jej serca. Było normalne.
Rozciął linkę krępującą kostki. Pochylił się nad nią i wyszeptał:
– Hanna, kommen Sie mit mir, Hanna Goldschmidt…
– Nein – jęknęła cicho.
Lekko poklepał ją po twarzy.
– Hanno, musisz iść ze mną.
– Mein Name ist nicht Hanna! – wrzasnęła. Kopnęła go w szczękę.
Żółte światło błysnęło mu pod czaszką. Odskoczył metr do tyłu, usiłując zachować równowagę.
Hanna zerwała się na nogi i pobiegła w dół ciemnego korytarza. Jednak Kolekcjoner Kości był szybszy. Dopadł ją, zanim przebiegła dziesięć metrów. Ciężko upadli na podłogę.
Leżąc na boku, przez minutę walczył z bólem i starał się złapać oddech. Trzymał ją za koszulkę. Dziewczyna leżała na plecach, ręce wciąż miała skute kajdankami. Użyła jedynej broni, jaką dysponowała – nóg. Uniosła stopę i nadepnęła mu z całej siły na dłoń. Ostry ból przeszył jego ciało, zsunęła mu się rękawiczka. Ponownie uniosła nogę. Tym razem obcas nie trafił w jego rękę, ale w podłogę. Rozległ się głośny trzask. To uderzenie mogłoby połamać mu kości.
Читать дальше