Ósma pięćdziesiąt pięć. Ciche posapywanie lokomotywy ustało. Rozległ się donośny świst, gdy automatyczny zawór bezpieczeństwa upuścił nadmiar pary. W odległości stu jardów nad kłębiącym się tłumem Bond dostrzegł, jak zawiadowca daje ręką znak maszyniście i palaczowi, a potem rusza ku tyłowi pociągu, zatrzaskując drzwi wagonów trzeciej klasy w pierwszej części składu. Pasażerowie, przeważnie wieśniacy wracający do Grecji po weekendzie spędzonym u krewnych w Turcji, wysuwali się z okien i trajkotali do roześmianego tłumu odprowadzających.
Jeszcze dalej, tam gdzie kończyły się blade lampy łukowe, a w półksiężycowym wylocie stacji prześwitywało granatowe wygwieżdżone niebo, Bond dostrzegł, że czerwony świetlisty punkt ustąpił miejsca zielonemu.
Zawiadowca był coraz bliżej. Ubrany w brązowy uniform konduktor wagonu sypialnego poklepał Bonda po ramieniu.
– En voiture, s'il vous plait.
Dwaj zamożnie wyglądający Turcy ucałowali swoje kochanki – na żony bowiem były zbyt ładne – i z salwą żartobliwych zaleceń wstąpili na niewielki żelazny piedestał, a stąd na dwa wysokie stopnie wagonu. Na peronie nie było innych pasażerów wagonu sypialnego. Konduktor, rzuciwszy niecierpliwe spojrzenie na wysokiego Anglika, zabrał piedestał i wsiadł razem z nim do pociągu.
Obok Bonda zdecydowanym krokiem przeszedł zawiadowca. Jeszcze dwa wagony – pierwszej i drugiej klasy, a dotrze do przedziału strażników i uniesie brudną, zieloną chorągiewkę.
Peronem nie spieszyła żadna postać. Wysoko, pod sklepieniem stacji, minutowa wskazówka wielkiego podświetlonego zegara skoczyła w przód i powiedziała: „Dziewiąta".
Nad głową Bonda szczęknęło opuszczane okno. Bond podniósł wzrok. Jego pierwsza myśl była taka, że czarna woalka jest zbyt ażurowa. Zamysł ukrycia pysznych ust i podekscytowanych błękitnych oczu został zrealizowany po amatorsku. – Szybko.
Pociąg ruszył. Bond uchwycił mijającą go poręcz i wskoczył na stopień. Konduktor wciąż trzymał otwarte drzwi i Bond wszedł niespiesznie do środka.
– Madame się spóźniła – powiedział konduktor. – Przyszła korytarzem. Zapewne wsiadła do ostatniego wagonu.
Po wysłanej dywanem podłodze korytarza Bond przeszedł do środkowego przedziału. W białym metalowym rombie nad czarną cyfrą 8 widniała czarna cyfra siedem. Drzwi były otwarte. Bond wszedł do środka i zamknął je za sobą. Dziewczyna zdjęła już woalkę i czarny słomkowy kapelusz. Siedziała w rogu przy oknie. Spod rozchylonego długiego i wąskiego futra z soboli wyzierała plisowana dołem suknia z jedwabiu w naturalnym kolorze, nylony barwy miodu, czarny krokodylowy pasek i buciki. Sprawiała wrażenie opanowanej.
– Nie masz do mnie zaufania, James. Bond usiadł obok niej.
– Taniu – powiedział – gdyby nie brak miejsca, położyłbym cię na kolanie i zbił pupę. Nieomal przyprawiłaś mnie o zawał. Co się stało?
– Nic – odparła Tatiana niewinnie. – A co się mogło zdarzyć? Powiedziałam, że będę i jestem. Nie ufasz mi. Skoro zaś jestem pewna, że bardziej interesuje cię mój posag niż ja, masz go tam.
Bond obojętnie podniósł wzrok. Na półce obok jego walizki leżały dwa niewielkie futerały. Ujął dziewczynę za rękę i powiedział:
– Dzięki Bogu, że jesteś bezpieczna.
Coś w jego oczach – może przebłysk poczucia winy, gdy przyznał się przed sobą, że bardziej obchodzi go dziewczyna niż Spek-tor – podziałało na nią uspokajająco. Wciąż trzymając w dłoni jego rękę z zadowoleniem rozsiadła się w kącie.
Zgrzytliwie i powoli pociąg objeżdżał Cypel Pałacowy. Światło latarni morskiej rozpalało dachy ponurych szop wzniesionych wzdłuż torów. Wolną ręką Bond sięgnął po papierosa i zapalił. Przyszło mu do głowy, że za chwilę będą mijać z tyłu wielką tablicę reklamową, za którą jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu mieszkał Krilienko. Bond raz jeszcze ujrzał w najdrobniejszych szczegółach całą scenę. Białe skrzyżowanie, dwóch ludzi w mroku i skazaniec, wysuwający się spomiędzy purpurowych warg.
Dziewczyna z czułością obserwowała jego twarz. O czym ten mężczyzna myśli? Co się dzieje za tymi chłodnymi, szczerymi, szaroniebieskimi oczyma, które chwilami łagodniały, a kiedy indziej znów – jak ostatniej nocy, póki nie wypaliły w jej ramionach swej namiętności – gorzały jak brylanty. Teraz spowijała je zaduma. Czy niepokoi się o nich oboje? O ich bezpieczeństwo? Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, że nie ma żadnych powodów do obaw, że jest tylko jej paszportem do Anglii – on i ten ciężki futerał, który dziś wieczorem w biurze przekazał jej rezydent. Powiedział przy tym dokładnie to samo. „Oto wasz paszport do Anglii, kapralu", oświadczył wesoło. „Spójrzcie". Rozsunął suwak torby: „Spektor wprost spod igły. Uważajcie, aby już nie otwierać torby i aż do końca podróży nie dopuścić do wyniesienia maszyny z waszego przedziału. W przeciwnym razie ten Anglik, zabierze maszynę, a was pozbędzie się jak śmiecia. Zależy im tylko na Spektorze. Pozwalając go sobie odebrać, zawalicie robotę. Zrozumiano?"
W granatowym mroku za oknami zamajaczyła nastawnia. Tatiana patrzyła, jak Bond powstaje, otwiera okno i wystawia głowę w ciemności. Jego ciało było tuż przy niej. Przesunęła kolano, aby go dotknąć. Jakże niezwykła jest ta zmysłowa czułość przepełniająca ją od wczorajszej nocy, gdy ujrzała go po raz pierwszy, jak ze skupioną i bladą w blasku księżyca twarzą pod zmierzwionymi czarnymi włosami stoi nagi w oknie, rozsuwając zasłony wyciągniętymi ramionami. A potem to niezwykłe złączenie ich oczu i ciał. Ten niespodziewany ogień, który zapłonął między nimi dwojgiem – parą tajnych agentów z obozów wrogich i oddalonych od siebie jak bieguny, szpiegów, z których każdy zaangażowany był w spisek przeciwko ojczyźnie tego drugiego, antagonistów z zawodu, przemienionych jednak – i to na rozkaz władz zwierzchnich – w kochanków.
Tatiana wyciągnęła dłoń i szarpnęła lekko za skraj marynarki. Bond zamknął okno, odwrócił się i uśmiechnął do niej. Czytał w jej oczach. Pochylony, ujął przez futro jej piersi i mocno pocałował w usta. Pociągając go za sobą, Tatiana osunęła się na kanapę.
Dwa razy cicho zapukano do drzwi. Bond wstał, wyjął chusteczkę i mocno starł z ust jej szminkę.
– To musi być mój przyjaciel Kerim – powiedział. – Mam z nim do pomówienia. Polecę konduktorowi pościelić łóżka. Bądź w przedziale, póki to będzie robił. Zaraz wracam. Będę za drzwiami. – Pochylił się, musnął jej dłoń, popatrzył w wielkie oczy i na jej zasmucone, półotwarte usta. – Przed nami cała noc. Najpierw muszę przypilnować, żebyś była bezpieczna. – Otworzył drzwi i wysunął się na zewnątrz.
Darko Kerim blokował swym masywnym cielskiem cały korytarz. Wsparty o mosiężną barierkę, palił i patrzył w zadumie na morze Marmara, oddalające się coraz bardziej, w miarę jak długi pociąg, odbiwszy od wybrzeża, wił się na północ w głąb kontynentu. Bond oparł się o barierę obok niego. Kerim spojrzał na odbicie twarzy Bonda w ciemnej szybie. Potem powiedział cicho:
– Wieści nie są dobre. W pociągu jest ich trzech.
– Ach! – Przez plecy Bonda przebiegł elektryczny dreszczyk.
– To ci trzej nieznajomi, których widzieliśmy w biurze. Najwyraźniej obstawiają ciebie i dziewczynę. – Kerim rzucił w bok ostre spojrzenie. – Czyli jest podwójna. Nieprawdaż?
Umysł Bonda‹ pracował chłodno. Zatem dziewczyna była przynętą. A jednak, a jednak. Nie, niech to diabli. Nie mogła grać. To niemożliwe. Maszyna szyfrowa? Może koniec końców w torbie wcale jej nie było.
Читать дальше