Flagg pozostawił go przy życiu. W karczmach ludzie szeptali zasłaniając usta ręką, że zawarł porozumienie z czarnoksiężnikiem – że może podał mu nazwiska niektórych zdrajców albo „miał coś” na Flagga, znał jakąś jego tajemnicę, która wyszłaby na jaw po śmierci Peyny. Oczywiście nie miało to najmniejszego sensu. Flagg nie należał do ludzi dających się zastraszyć – ani Peynie, ani komukolwiek innemu. Nie istniały żadne tajemnice. Nie zawarto żadnych układów ani porozumienia. Flagg po prostu pozwolił mu żyć… a Peyna wiedział dlaczego. Po śmierci znalazłby prawdopodobnie spokój. Żyjąc musiał znosić tortury własnego sumienia. Musiał przyglądać się strasznym zmianom, jakie mag wprowadzał w Delainie.
– No? – zapytał z irytacją. – O co chodzi, Arlenie?
– Przyszedł jakiś chłopak, panie. Mówi, że musi się z panem zobaczyć.
– Odeślij go – odparł z niezadowoleniem Peyna. Pomyślał, że jeszcze rok temu usłyszałby stukanie do drzwi frontowych, ale teraz wydawało mu się, że traci słuch z dnia na dzień.
– Wiesz doskonale, że nie przyjmuję po dziewiątej. Wiele się zmieniło, ale to nie.
Arlen odchrząknął.
– Znam go. To Dennis, syn Brandona. Jest teraz lokajem króla.
Peyna patrzył na Arlena nie wierząc własnym uszom. Może głuchnie jeszcze szybciej, niż myślał. Kazał słudze powtórzyć, ale brzmiało to identycznie jak poprzednio.
– Przyjmę go. Każ mu wejść.
– Tak jest, panie – Arlen skierował się do drzwi. Podobieństwo do tego wieczoru, gdy Beson przyszedł z listem od Piotra – nawet tak samo wył wiatr za oknami – wydało się Peynie uderzające.
– Arlen! – zawołał. Lokaj odwrócił się.
– Tak, panie.
Prawy kącik ust Peyny leciutko drgnął.
– A jesteś pewien, że to nie karzeł?
– Najzupełniej, panie – odparł Arlen, a lewy kącik jego ust zadrżał odrobinę. – Nie ma karłów na świecie. W każdym razie tak mówiła mi matka.
– Była to niewątpliwie kobieta rozsądna i mądra, która starała się właściwie wychować swego syna, i nie należy obciążać jej odpowiedzialnością za materiał, z jakim musiała pracować. Przyprowadź tu zaraz tego chłopaka.
– Tak, panie. – Drzwi zamknęły się.
Peyna znów popatrzył w ogień i zatarł swe zniekształcone przez artretyzm starcze dłonie z niezwykłym u niego podnieceniem. Lokaj Tomasza. Tutaj. Teraz. Dlaczego?
Ale domysły nie prowadziły do niczego; drzwi zaraz się otworzą i odpowiedź wkroczy przez nie w postaci drżącego z zimna, a może nawet odmrożonego mężczyzny-chłopca.
Dennisowi byłoby o wiele łatwiej znaleźć Peynę, gdyby mieszkał on nadal w swym pięknym domu w centrum miasta, ale dawny sędzia najwyższy został zmuszony go sprzedać, żeby wyrównać „zaległe podatki”, jakimi obciążono go za rezygnację z urzędu. Kilkaset guldenów, które zdołał odłożyć podczas czterdziestu lat pracy, pozwoliło mu kupić nieduży, wyziębiony przeciągami wiejski dom i nadal płacić Besonowi. Dom znajdował się zasadniczo na terenie Centralnych Baronii, ale leżał wiele mil na zachód od zamku… a na dworze było bardzo zimno.
Usłyszał szmer głosów w hallu. Teraz. Zaraz pozna odpowiedź na swoje pytania. Nagle owładnęło nim szalone uczucie – błysnęła nadzieja, niczym jaskrawy promień światła w ciemnej jaskini. Zaraz usłyszę odpowiedź – pomyślał i przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście okaże to się prawdą.
Sięgając po swoją ulubioną fajkę Anders Peyna spostrzegł, że drżą mu dłonie.
Chłopiec okazał się mężczyzną, ale określenie Arlena także było usprawiedliwione – przynajmniej tego wieczoru. Peyna zauważył, że zmarzł, jednak takie drżenie, jakie opanowało Dennisa, nie mogło być wyłącznie rezultatem zimna.
– Dennis! – rzekł Peyna pochylając się raptownie do przodu (i ignorując wywołany przez nagły ruch ból w plecach). – Czy coś się stało królowi? – Okropne wizje, potworne sytuacje nagle osaczyły Peynę – król nie żyje albo z powodu nadużycia alkoholu, albo popełnił samobójstwo. Wszyscy w Delainie wiedzieli, że często wpadał w przygnębienie.
– Nie… to znaczy… tak… ale nie… nie w taki sposób, jak pan myśli… to znaczy nie tak, jak ja myślę, że się panu wydaje…
– Podejdź do ognia – powiedział sucho Peyna. – Arlen, nie gap się tak! Przynieś koc! Albo lepiej dwa! Zawiń w nie tego chłopca, zanim roztrzęsie się na śmierć niczym żuczek trzęsaczek!
– Tak, panie – odrzekł Arlen. Nigdy w życiu się nie gapił – i doskonale o tym wiedział, tak samo jak jego pan. Ale natychmiast zrozumiał powagę sytuacji i oddalił się szybko. Zdjął dwa koce ze swojego własnego łóżka – pozostałe dwa w tym domu będącym niewiele więcej niż chłopską chatą należały do Peyny – i przyniósł je do bawialni. Podszedł do Dennisa, który kulił się tak blisko ognia, jak tylko mógł bez ryzyka, że stanie w płomieniach. Szron pokrywający grubą warstwą jego włosy zaczął się topić i spływał mu po policzkach niczym łzy. Dennis zawinął się w koce.
– A teraz herbaty. Mocnej. Filiżanka dla mnie i dzbanek dla chłopca.
– Ależ, panie, mamy tylko pół puszki w całym…
– Do diabła z tym, ile nam zostało! Filiżanka dla mnie i dzbanek dla chłopca. – Zastanowił się. – I sobie też zrób filiżankę, Arlenie, a potem przyjdź tu posłuchać.
– Panie? – Nawet doskonałe wyszkolenie nie uchroniło Arlena przed przybraniem wyrazu szczerego zaskoczenia.
– Do cholery! – ryknął Peyna. – Czy to ma znaczyć, że stałeś się równie głuchy jak ja? Bierz się do roboty!
– Tak, panie – powiedział Arlen i udał się, aby zaparzyć ostatnią herbatę w tym domu.
Peyna nie zapomniał jeszcze całej sztuki prowadzenia przesłuchań; prawdę mówiąc zapomniał bardzo niewiele albo nic. Spędził niejedną bezsenną noc marząc, żeby udało mu się wyrzucić z pamięci to i owo.
Podczas gdy Arlen parzył herbatę, Peyna zajął się uspokajaniem przestraszonego, a raczej śmiertelnie przerażonego młodego człowieka. Zapytał, jak się ma matka Dennisa. Chciał wiedzieć, czy usterki w kanalizacji, które tak gnębiły mieszkańców zamku, zostały usunięte. Dopytywał się, co Dennis sądzi o wiosennym sadzeniu. Trzymał się z daleka od wszystkich niebezpiecznych tematów… i stopniowo, w miarę jak się rozgrzewał, młody lokaj zaczął się uspokajać.
Gdy Arlen podał herbatę, gorącą, parującą i mocną, Dennis wysiorbał połowę filiżanki jednym haustem, skrzywił się, a potem pochłonął resztę. Jak zawsze nieporuszony Arlen nalał mu więcej.
– Spokojnie, chłopcze – powiedział Peyna zapalając fajkę. – Spokój to najlepszy sposób na gorącą herbatę i nerwowe konie.
– Było tak strasznie zimno. Myślałem, że zamarznę na kość.
– Szedłeś piechotą? – Peyna nie potrafił ukryć zdziwienia.
– Tak. Prosiłem matkę, żeby zawiadomiła innych służących, że jestem chory na grypę. To wystarczy na kilka dni, wszyscy ją łapią o tej porze… albo mogą złapać. Szedłem. Całą drogę. Nie odważyłem się poprosić o podwiezienie. Nie chciałem, żeby mnie ktoś zapamiętał. Nie zdawałem sobie sprawy, że to tak daleko. Gdybym wiedział, może zaryzykowałbym podróż wozem. Wyruszyłem o trzeciej. – Zadrżał, przełknął, a potem wybuchnął: – Nie wrócę tam, za nic w świecie! On teraz na mnie tak patrzy po powrocie! Łypie spode łba swoimi czarnymi oczyskami! Nigdy tak na mnie nie patrzył, nigdy przedtem nie zwracał na mnie uwagi! Wie, że coś widziałem! Że usłyszałem coś! Nie wie co, ale coś wyczuwa! Słyszy myśli w mojej głowie niczym dzwony w świątyni Wielkich Bogów! Gdybym został, wydobyłby to ze mnie! Na pewno!
Читать дальше