– Rozpoznajesz te niebiesko-białe kolory? – spytała Gamay, kładąc dłoń na dziobie samolotu.
– To barwy plemienne Chulo.
Oczy patrzącej na ścianę lasu za plecami Paula Gamay rozszerzyły się.
– Tu jest więcej tych barw – powiedziała.
Paul odwrócił się i zobaczył, że zza drzew wyłania się około dwudziestu Indian z twarzami pomalowanymi na kolor nieba i kości. Chulo, zgodnie ze swoją sławą, otoczyli ich cicho niczym duchy. Troutowie nie mogli uciec. Byli osaczeni.
I wtedy zbliżający się do nich z wysoko uniesionymi włóczniami Indianie zrobili coś dziwnego – rozwarli krąg, a jeden z nich włócznią dał im znak, żeby tędy przeszli. Paul i Gamay w asyście milczących Indian opuścili świątynię i podążyli ścieżką nad brzegiem rzeki.
Niebawem ścieżka rozszerzyła się, tworząc drogę, którą doszli do ostrokołu z bramą na tyle szeroką, że zmieściłaby się w niej ciężarówka. Z daleka po obu jej stronach dostrzegli wysokie drewniane pale, na wzór masztów flagowych zwieńczone gałkami. Gdy zbliżyli się do wrót, Gamay mocno ścisnęła dłoń męża.
– Spójrz, Paul – powiedziała.
– O cholera! – zaklął, podążywszy za jej wzrokiem.
Gałki okazały się ludzkimi głowami. Twarze wprawdzie zbrązowiały na słońcu i napoczęły je już ptaki i robaki, ale i tak można było rozpoznać rysy Dietera, Arnauda i jego milczącego pomagiera Carla. Czwarta głowa należała do ich indiańskiego pachołka. Paul rozpoznał go po baseballówce New York Yankees.
Minęli tę makabryczną dekorację i przeszli przez bramę. Za palisadą ujrzeli nad rzeką kilkadziesiąt długich, krytych strzechami chat. Żadnych kobiet ani dzieci. Strażnicy opuścili włócznie i zdjęli strzały z cięciw, ale ich postawa zniechęcała do robienia głupstw.
– Spójrz na to koło wodne – powiedział Paul. – Mamy podobne w Nowej Anglii.
Koło obracała płynąca drewnianymi korytami woda, doprowadzona z rzeki. Paul i Gamay nie mogli mu się bliżej przyjrzeć, bo strażnicy powiedli ich ku budowli pośrodku osady. Była cztery razy większa od otaczających ją chat, a jej ściany wykonano nie z drzewa, lecz z gliny. Orszak zatrzymał się przed wejściem przypominającym wielkie, rozwarte usta, nad którym wisiał wirnik silnika turboodrzutowego. Indianie za plecami Troutów zwarli szeregi, odłożyli broń i uklękli, dotykając twarzami ziemi.
– I co teraz? – spytała Gamay, zdumiona nagłą uległością dzikich Indian.
– Odradzałbym ucieczkę – odparł Paul. – Dopadliby nas po trzech metrach. Widać oczekują, że wejdziemy do środka. Panie mają pierwszeństwo.
– Wejdziemy razem.
Ramię w ramię wkroczyli do ciemnego wnętrza. Po przejściu przez dwa mniejsze pokoje dotarli do większego pomieszczenia. Na samym jego końcu, w snopie światła wpadającego przez otwór w dachu, ktoś siedział. Postać uniosła rękę i skinęła na nich, by podeszli. Ruszyli wolno. Podłoga była tu z drewna, a nie z gliny, jak w znanych im chatach.
Postać siedziała na tronie zrobionym z samolotowego fotela. Jej ciało, z wyjątkiem dwóch kształtnych, opalonych nóg, skrywała owalna niebiesko-biała maska jak ze złego snu, z wymalowanymi wielkimi oczami i szerokimi ustami, pełnymi ostrych zębów rekina. Gdy Troutowie stanęli przed tym dziwolągiem, nie wiedząc, co począć, zza maski wyłoniły się dwie ręce i uniosły ją.
– Uf, ależ w niej gorąco – przemówiła po angielsku piękna kobieta, która się za nią kryła. Odstawiła wstrętną maskę na bok i skinęła głową Paulowi, a potem Gamay. – Doktorstwo Troutowie, jak mniemam?
– Skąd pani zna nasze nazwisko? – spytała Gamay, pierwsza otrząsając się ze zdziwienia.
– My, białe boginie, wszystko widzimy i wszystko wiemy – odparła nieznajoma ze śmiechem, widząc, że jeszcze bardziej zbiła ich z tropu. – Kiepska ze mnie gospodyni, bawię się kosztem gości.
Uśmiechnęła się i lekko klasnęła w dłonie. Na Troutów czekała jeszcze jedna niespodzianka. Wisząca za tronem zasłona z paciorków rozsunęła się z szelestem i wyszła zza niej żona Dietera, Tessa.
Kancelaria adwokacka Francisa Xaviera Hanleya mieściła się na jedenastym piętrze szklanego niebieskiego wieżowca z widokiem na zatokę San Diego. Austin i Zavala wysiedli z windy w holu i podali swoje nazwiska atrakcyjnej młodej recepcjonistce. Nacisnęła przycisk interkomu i po cichej wymianie zdań oznajmiła, z promiennym uśmiechem, że mogą wejść. Przy drzwiach powitał ich rumiany osobnik o posturze sflaczałego wykidajły z klubu nocnego. Przedstawił się jako Hanley i zaprosił ich, by usiedli w dwóch empirowych fotelach. Sam umościł cielsko w pluszowym obrotowym fotelu przy dużym mahoniowym biurku, złożył dłonie koniuszkami palców i wpatrzył się w gości z miną wilka, śliniącego się na widok dwóch kozłów ofiarnych.
Po powrocie z Tijuany Austin zadzwonił do jego kancelarii i poprosił o spotkanie. Kłamiąc jak z nut oświadczył, że wraz z partnerem “zarobili kilka melonów”, które chcą zainwestować. Zostali przyjęci bezzwłocznie. Drapieżny błysk w bladozielonych oczach prawnika świadczył o tym, że chwycił przynętę. Przeniósł wzrok z jednego gościa na drugiego.
– Mam zasadę od razu przystępować do interesów – mruknął. – Powiedzieliście przez telefon, że interesuje was inwestycja za granicą.
– Zwłaszcza w Meksyku – wyjaśnił Zavala.
Adwokat miał na sobie drogi szary garnitur ze sztucznego jedwabiu zwanego “skórą rekina”, a na mięsistych łapach dość złota i brylantów, by zatopić “Titanica”. Żaden krawiec na świecie nie był w stanie zamaskować jego figury ulicznego osiłka, żadne klejnoty nie zdołałyby ukryć prostactwa zakorzenionego w każdym jego ruchu i słowie. Zavala i Austin przyszli tu celowo ubrani niedbale – w dżinsach, koszulkach i wiatrówkach. Albowiem w Kalifornii jak milionerzy wyglądają tylko ci, którzy nimi nie są.
– Dobrze trafiliście – zapewnił Hanley. Uśmiech, którym chciał ich oczarować, upodobnił go do tłustego sępa. – Chodzi wam o konkretną dziedzinę?
– Lubimy tortille – odparł, zachowując poważną minę Austin.
Na rumianym obliczu Hanleya odmalowała się dezorientacja.
– Nie rozumiem – powiedział niepewnie.
– Tortille – powtórzył Austin. – Słyszeliśmy, że to szybko rozwijająca się branża.
– Oczywiście – odparł Hanley, odzyskując rezon. – To kwitnący sektor dynamicznego przemysłu spożywczego.
Pewnie usłyszeliby to samo, gdyby wyrazili zainteresowanie produkcją babek z piasku. Uzgodnił wcześniej z Zavalą, że zaatakują go wprost, co tak skutecznie wytrąciło z równowagi Pedraleza.
– Słyszeliśmy – rzekł z uśmiechem Zavala – o wytwórni tortilli w stanie Baja California, za Ensenadą, którą pewnie można będzie tanio kupić.
Załzawione oczy Hanleya zwęziły się.
– Gdzie pan to słyszał? – warknął.
– Tak mówią.
Koniuszki ust Zavali uniosły się w tajemniczym uśmiechu.
– Przykro mi, panowie, ale nie znam żadnej wytwórni tortilli w Baja.
– Powiada, że jej nie zna – zdziwił się Zavala, zwracając się do Austina.
– A to ciekawe. – Austin wzruszył ramionami. – Bo Enrico Pedralez twierdzi, że zna pan ją doskonale. Podał nam pańskie nazwisko i powiedział, że to pan załatwił mu ten interes.
Na dźwięk nazwiska bossa meksykańskiej mafii Hanley zrobił się czujny. Nie bardzo wiedział, co może powiedzieć tym dwóm obcym ludziom. Przemknęły mu przez myśl wszystkie możliwe zagrożenia – ze strony policji, urzędu skarbowego, urzędników państwowych. Ci dwaj nie pasowali do żadnej z tych kategorii. Postanowił więc przejść do ataku.
Читать дальше