– Podzielam pańskie zdanie.
– Wspaniała robota, tak jak się spodziewałem. – Pedralez ostrożnie odłożył broń do futerału i westchnął teatralnie. – Niestety, mam podobną parę.
– Cóż, trudno.
Austin udał, że stara się ukryć rozczarowanie. Już miał zamknąć futerał, gdy Pedralez położył rękę na jego dłoni.
– Niemniej moglibyśmy dobić interesu – powiedział. – Chciałbym je sprezentować bliskiemu znajomemu. Zastanowił się pan nad ceną?
– Tak – odparł Austin. Rozejrzał się dookoła, mając nadzieję, że Gomez serio obiecywał mu wsparcie, i dodał niedbałym tonem: – Potrzebuję pewnej informacji.
Oczy Meksykanina zwęziły się.
– Nie rozumiem – rzekł ostrożnie.
– Chcę nabyć jakąś nieruchomość. Na Baja California jest wytwórnia tortilli. Podobno ma być wystawiona na sprzedaż z powodu pożaru.
– Źle pan słyszał – odparł chłodno Pedralez i strzelił palcami. Mężczyźni okupujący sąsiednie stoliki stali się czujni. – Kim pan jest?
– Reprezentuję organizację znacznie większą niż pańska.
– Jest pan z policji? Z FBI.
– Nie. Z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Jestem oceanologiem i prowadzę śledztwo w sprawie wybuchu w pobliżu pańskiej wytwórni. W zamian za informacje chciałbym podarować panu te pistolety.
Usta Enrica, z których zniknął dobroduszny uśmiech, wygięły się w okrutnym grymasie.
– Bierze mnie pan za głupca? – spytał. – To moja restauracja. Ci ludzie, kelnerzy, kucharz, wszyscy pracują dla mnie. Może pan zniknąć bez śladu. Przysięgną, że nigdy tu pana nie było. Co mi po pańskich pistolas ! – dodał z pogardą. – Mam ich na kopy.
– Panie Pedralez – rzekł Austin, cały czas patrząc mu prosto w oczy – proszę mi powiedzieć, jak kolekcjoner kolekcjonerowi, co pana fascynuje w tych starych pistoletach?
Meksykanina chyba zaskoczyło to pytanie. Groźny żar w jego oczach przygasł.
– Symbolizują i ucieleśniają władzę – odparł. – A zarazem są tak piękne jak ciało kobiety.
– Ładnie powiedziane.
– A co fascynuje w nich pana?
– Piękna robota, a poza tym przypominają mi, że przypadek – przedwczesne naciśnięcie spustu, za szybko uniesiony pistolet, kula o centymetry mijająca serce – może odmienić ludzki los i życie. Są symbolem śmiertelnej loterii, jaką jest pojedynek.
– Oddał się pan w moje ręce, więc na pewno uważa się pan za szczęściarza – rzekł Pedralez, najwyraźniej zaintrygowany jego odpowiedzią.
– Skądże. Założyłem, że zechce pan porozmawiać.
– Zaryzykował pan. Brawo za odwagę. Ale nie jest to, niestety, pański dzień. Przegrał pan – odparł chłodno Meksykanin. – Nie obchodzi mnie, kim pan jest ani kogo pan reprezentuje. Wyciągnął pan fatalną kartę.
Znów strzelił palcami, na co jego goryle podnieśli się od stolików i ruszyli w ich stronę. Austin poczuł się jak lis przechytrzony przez myśliwych.
W tym momencie, wydając przeraźliwe dźwięki z rury wydechowej, pod restaurację zajechała poobijana żółta taksówka, staroświecki checker. Szofer, który wyskoczył z niej, nosił srebrne lustrzane okulary i – jeśli nie liczyć powalanej sportowej bluzy w prążki, narzuconej na koszulkę z tawerny Hussonga – podejrzanie przypominał Joego Zavalę.
Joe stanął na chodniku i z silnym meksykańskim akcentem zawołał po angielsku:
– Czy ktoś tu wzywał taksówkę?
Jeden z brysiów Enrica podszedł do niego i warknął coś po hiszpańsku.
– Szukam Amerykanina – zawołał na cały głos Zavala, patrząc ponad ramieniem zbira. – Sierżanta Alvina Yorka.
Dla podkreślenia, że nie żartuje, bandzior położył mu dłoń na piersi.
– No dobra, dobra! Przeklęci gringos ! – zaklął Zavala, a potem dumnym krokiem wrócił do taksówki i odjechał, ciągnąc za sobą granatową chmurę spalin.
Goryl odwrócił się i zaśmiał.
Austin odetchnął z ulgą. Przesunął wzrokiem po niskich dachach okolicznych domów i uśmiechnął się.
Zavala przekazał mu wiadomość, wprawdzie niezbyt subtelnie, za to skutecznie. Sierżant York był strzelcem wyborowym z Kentucky, którego za wzięcie do niewoli niemieckich żołnierzy w czasie I wojny światowej odznaczono Medalem Honorowym Kongresu.
– Zabawny typek, no nie, panie Austin?
– Bardzo.
– No cóż. Muszę iść. Adios . Niestety więcej się nie spotkamy.
– Chwileczkę.
Pedralez spojrzał na Austina z takim rozdrażnieniem, jakby był on paprochem na jego koszuli.
– Na pana miejscu pozostałbym tutaj. Trzyma pana na celowniku snajper. Jeden nierozważny ruch, a pańska głowa rozpryśnie się jak melon. Nie wierzy pan, to proszę spojrzeć na ten dach. I na tamten.
Pedralez obrócił głowę i przyjrzał się niskim dachom. Rozmieszczeni w trzech różnych miejscach snajperzy wcale się nie kryli. Usiadł.
– Widzę, że nie do końca zawierza pan losowi. Czego pan chce? – spytał.
– Chcę wiedzieć, kto jest właścicielem wytwórni tortilli na Baja.
– Oczywiście ja. Przynosi naprawdę duże zyski.
– A co z podwodnym laboratorium w zatoce? Co pan o nim wie?
– Jestem bardzo zajętym człowiekiem, panie Austin, więc powiem panu, co wiem, i pożegnamy się. Dwa lata temu ktoś złożył mi propozycję. Prawnik z San Diego. Pewni ludzie chcieli wybudować fabrykę. Finansowali jej wzniesienie, a ja miałem czerpać zyski. Pod pewnymi warunkami. Wytwórnia musiała stanąć na odludziu i koniecznie nad wodą.
– Chcę wiedzieć, co zbudowano w tej wodzie.
– Nie mam pojęcia. Przypłynął duży statek. Ze strażnikami. Wwieźli coś do zatoki i zatopili tam. Połączyli to z fabryką. Był duży ruch. A ja o nic nie pytałem.
– Co pan wie o tej eksplozji?
Pedralez wzruszył ramionami.
– Ktoś zadzwonił do mnie potem i powiedział, żebym się nie martwił. Wyrównają mi straty. Nic więcej nie wiem. A policji to nie obchodzi.
– Jak nazywał się prawnik, który załatwił tę transakcję?
– Francis Xavier Hanley. Naprawdę muszę iść. Powiedziałem panu wszystko, co mi wiadomo.
– Tak, wiem, jest pan bardzo zajętym człowiekiem.
Pedralez dał znak ręką. Jego obstawa podniosła się od stolików i, stanąwszy w dwuszeregu, utworzyła korytarz wiodący na chodnik. Chwilę później jak spod ziemi wyrósł mercedes. Goryle wsiedli do dwóch jadących z przodu i z tyłu jeepów cherokee.
– Panie Pedralez! – zawołał Austin. – Umowa jest umową. Zapomniał pan pistoletów.
Meksykanin odpowiedział mu niewesołym uśmiechem.
– Niech pan je zatrzyma – odparł i dorzucił kilka słów.
Usiadł na tylnym siedzeniu mercedesa, zatrzasnął drzwiczki i błyskawicznie odjechał. Do spoconego, nie tylko z gorąca, Austina podjechała zdezelowana taksówka i zatrąbiła.
Kurt wszedł do środka i zdumiony rozejrzał się po jej wnętrzu.
– Skąd wytrzasnąłeś tę kolaskę? – spytał.
– Czekała na mnie dzięki uprzejmości agenta Gomeza. Z rozgrzanym silnikiem i sprzętem radiowym, przez który zawiadomiłem naszych przyjaciół, gdzie jesteś. Z żalem się z nią rozstanę. Czy mister Pedralez coś ci powiedział?
– Owszem. – Austin podniósł w górę futerał z pistoletami. – Poradził mi, żebym następnym razem, kiedy zjawię się w Tijuanie, nie zapomniał ich naładować.
Krajobraz swym pięknem wzbudzał tak nabożny podziw, że Trout o mało nie zapomniał, w jakich są opałach. Siedział na skalnej półce sześć metrów nad jeziorem i próbował ogarnąć całą panoramę, kręcąc tam i z powrotem głową. Żeby dojrzeć wierzchołek wodospadu, musiał mocno wyginać szyję. Nad pięcioma wielkimi kaskadami widniały łuki licznych tęcz powstałych w wyniku załamania promieni słonecznych w wodnej mgiełce. Rzeka huczała jak setki lokomotyw, jadących pełną parą w oddali. Trout nie był człowiekiem religijnym, ale uznał, że coś takiego stworzyć mogła tylko Ręka Boga.
Читать дальше