– Ognia z jedynki! – krzyknął Ogawa. Odliczył trzy sekundy. – Ognia z dwójki!
Dwie torpedy opuściły wyrzutnie i pomknęły w kierunku niszczyciela. Każda miała głowicę bojową o wadze czterystu trzech kilogramów i długość siedmiu metrów. Po chwili oba pociski przyspieszyły do prędkości ponad czterdziestu pięciu węzłów.
Chorąży na mostku niszczyciela zauważył dwie białe smugi pod powierzchnią wody.
– Torpeda z prawej i lewej burty! – krzyknął, ale nie ruszył się z miejsca.
Patrzył zafascynowany na pędzące w jego kierunku pociski.
Torpedy w mgnieniu oka dotarły do okrętu, ale – czy to z powodu złego wyliczenia toru, czy dzięki boskiej interwencji, czy też za sprawą szczęścia – chybiły. Chorąży patrzył ze zdumieniem, jak mijają dziób, mkną wzdłuż kadłuba w odległości zaledwie trzech metrów od burt i znikają za rufą.
– Zanurza się, panie kapitanie! – zawołał sternik niszczyciela, patrząc na fale przelewające się nad dziobem okrętu podwodnego.
– Steruj na kiosk – rozkazał Baxter. – Dopadniemy go.
Baterie dziobowe zamilkły. Cel był za nisko, by dalej prowadzić ostrzał. Walka przerodziła się w wyścig z czasem. Niszczyciel pędził jak szarżujący byk, żeby staranować 1-403. Okręt podwodny schodził coraz głębiej. Przez chwilę wyglądało na to, że zdoła się wśliznąć pod kadłub atakującego niszczyciela. „Theodore Knight" przepłynął nad dziobem 1-403. Minął o centymetry pokład opadającego Japończyka" i parł naprzód, by zmiażdżyć wroga.
Ostry dziób niszczyciela rozpruł najpierw samoloty. Hydroplany zamieniły się w bezkształtną masę metalu, tkaniny i szczątków. Pilot w kabinie pierwszego bombowca miał niewiele czasu na brawurę. Jego życzenie, by umrzeć w swojej maszynie, właśnie się spełniło.
1-403, teraz do połowy zanurzony, na razie uniknął uszkodzeń. Ale jego kiosk sterczał zbyt wysoko, by zmieścić się pod kilem atakującego okrętu. Dziób niszczyciela przeciął go jak kosa. Ogawa i jego oficerowie zginęli na miejscu. Niszczyciel płynął dalej i rozpłatał rufę okrętu podwodnego. Uwięziona w środku załoga usłyszała zgrzyt rozrywanego metalu i do wnętrza wdarła się woda. 1-403 opadł na dno. Na powierzchni pojawiły się pęcherze powietrza i plama ropy, potem zapadła cisza.
Na pokładzie „Theodore'a Knighta" rozległy się okrzyki radości. Marynarze cieszyli się, że zatopili japoński okręt podwodny i to bez żadnych strat własnych. Powrócili do portu jako bohaterowie. Mieli potem co opowiadać wnukom. Ale nikt z załogi niszczyciela nie podejrzewał, jak straszny los spotkałby ich rodaków, gdyby 1-403 wykonał zadanie. Nie wiedzieli też, że niebezpieczeństwo wciąż czai się w zmiażdżonym wraku.
POWIEW ŚMIERCI
Tajemniczy trawler i śmigłowiec NUMA
22 maja 2007 roku, Wyspy Aleuckie, Alaska
Wiał lekki wiatr. Pod okapem wypłowiałego żółtego baraku na niewysokim urwisku z widokiem na morze wirowało kilka płatków śniegu. Opadały na ziemię i topniały wśród traw tundry. Mimo hałasu pobliskiego generatora dieslowskiego puszysty syberyjski husky spał smacznie w słońcu na luźnym żwirze. Biała arktyczna mewa zatoczyła krąg i przysiadła na chwilę na dachu małego blaszanego budynku. Przyjrzała się ciekawie lampom sygnalizacyjnym, antenom radiowym i satelitarnym i odleciała z podmuchem wiatru szukać pożywienia.
Stacja meteorologiczna Straży Przybrzeżnej na wyspie Yunaska była spokojnym, odludnym miejscem. Yunaska, leżąca w środkowej części archipelagu górzystych Wysp Aleuckich, który ciągnie się od Alaski jak zakrzywiona macka, ma zaledwie dwadzieścia siedem kilometrów długości. Na obu jej krańcach wznoszą się dwa nieczynne wulkany rozdzielone trawiastymi wzgórzami. Pozbawiona drzew i wysokich krzewów zielona wyspa wygląda późną wiosną jak szmaragd wyrastający z zimnego oceanu.
Yunaska jest idealnym punktem do śledzenia frontów atmosferycznych, które przesuwają się na wschód w kierunku Ameryki Północnej. Oprócz zbierania danych o pogodzie placówka Straży Przybrzeżnej służy jako stacja ostrzegawcza i ratownicza dla rybaków łowiących na okolicznych wodach.
Dla dwuosobowej załogi placówki z pewnością nie jest to raj na ziemi. Najbliższe miasteczko leży za wodą w odległości dziewięćdziesięciu mil morskich, a macierzysta baza w Anchorage jest oddalona o ponad tysiąc sześćset kilometrów. Dwaj mężczyźni są zdani wyłącznie na siebie przez trzy tygodnie – do przylotu następnej pary ochotników. Przez pięć miesięcy w roku warunki pogodowe uniemożliwiają obsługę stacji. Działają wtedy tylko niektóre urządzenia automatyczne. Ale od maja do listopada dwuosobowa załoga dyżuruje przez całą dobę.
Mimo odosobnienia meteorolog Ed Stimson i technik Mike Barnes nie narzekali. Stimson lubił wykorzystywać swoją wiedzę naukową w praktyce, a Barnes uwielbiał penetrować Alaskę w czasie wolnym od pracy.
– Mówię ci, Ed, że po naszym następnym urlopie będziesz musiał sobie poszukać nowego partnera. Znalazłem w górach Chugach takie skupienie kwarcu, że opadłaby ci szczęka. Tuż pod nim musi być wielka żyła złota.
– To samo mówiłeś o tamtym odkryciu na rzece McKinley – odparł Stimson. Naiwny optymizm Barnesa zawsze go bawił.
– Uwierzysz, jak zobaczysz mnie w Anchorage za kierownicą nowego hummera – mruknął Barnes, nieco urażony.
– Jasne – rzekł Stimson. – A tymczasem może byś sprawdził mocowanie wiatromierza? Znów nie ma odczytu.
– Tylko nie zagarnij mojego złota, kiedy będę na dachu – powiedział Barnes z szerokim uśmiechem i sięgnął po kurtkę.
– Bez obaw, przyjacielu.
Trzy kilometry na wschód Sarah Matson przeklinała, że zostawiła w namiocie rękawice. Choć było prawie dziesięć stopni powyżej zera, porywisty wiatr sprawiał, że wydawało się dużo chłodniej. Od pełzania po zalewanych przez morze głazach Sarah miała mokre ręce i traciła czucie w palcach. Wspinając się na zbocze wąwozu, próbowała zapomnieć o zmarzniętych dłoniach i skoncentrować się na swoim zadaniu. Poszła cicho kamienistą ścieżką i usadowiła się w punkcie obserwacyjnym przy występie skalnym.
Zaledwie dziesięć metrów od niej, na krawędzi wody, była hałaśliwa kolonia lwów morskich. Około tuzina tłustych wąsatych ssaków trzymało się w zbitej grupie jak turyści na zatłoczonej plaży w Rio. Cztery czy pięć innych pływało w falach przyboju. Dwa młode samce szczekały głośno, żeby zwrócić uwagę pobliskiej samicy, która jednak nie wykazywała najmniejszego zainteresowania żadnym z nich. Kilka szczeniąt zwiniętych w kłębek i obojętnych na wrzawę spało błogo przy brzuchu matki.
Sarah wyjęła z kieszeni kurtki notes i zaczęła zapisywać swoje spostrzeżenia. Oceniała wiek, płeć i stan zdrowia każdego zwierzęcia. Przyglądała się uważnie, czy któryś z lwów morskich ma skurcze mięśni, wydzielinę w oczach i nozdrzach albo za często kicha. Po prawie godzinnej obserwacji schowała notes, mając nadzieję, że zdoła odczytać to, co nagryzmoliła zgrabiałymi palcami.
Wycofała się po swoich śladach i wróciła przez wąwóz. Jej stopy odcisnęły się w niskiej trawie, łatwo więc znalazła drogę w głąb lądu i na niewielkie wzniesienie. Chłodna bryza orzeźwiała ją, a surowe piękno wyspy dodawało energii i chęci do życia. Sarah, szczupła trzydziestoletnia blondynka, miała ładną twarz o regularnych rysach i łagodne, piwne oczy. Uwielbiała pracę na świeżym powietrzu. Wychowała się na wsi w Wyoming, gdzie latem całymi dniami chodziła lub jeździła konno po górach Teton z dwoma braćmi. Ukończyła weterynarię na uniwersytecie stanowym w Kolorado, a po studiach uczestniczyła w kilku projektach badawczych na Wschodnim Wybrzeżu. Potem, za namową swojego ulubionego profesora, przeniosła się do Centrum Zwalczania Chorób, gdzie nie musiała codziennie tkwić w laboratorium. Jako epidemiolog terenowy mogła łączyć pasję do życia na łonie natury z pracą naukową. Badała rozprzestrzenianie się zwierzęcych chorób zakaźnych, które zagrażały ludziom.
Читать дальше