– Nie jest wam trochę za ciasno w tej puszce sardynek? – zapytał opatulony podoficer przy relingu „Morioki".
– Nie, mamy jeszcze kupę miejsca na puszkowane owoce, kasztany i sake! – odkrzyknął podwodniak, żeby pochwalić się lepszym jedzeniem, które dostawały załogi stalowych rekinów.
Tankowanie trwało niecałe trzy godziny. U jednego z członków załogi 1-403 stwierdzono ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i przekazano go na okręt zaopatrzeniowy pod opiekę lekarza. Marynarze „Morioki" dostali od podwodniaków pudełko landrynek, po czym 1-403 ruszył na wschód w dalszą drogę do Ameryki Północnej. Niebo poczerniało, na szarozielonym oceanie pojawiły się spienione fale i okręt podwodny wpłynął prosto w paszczę wczesnozimowego sztormu. Przez trzy noce morze miotało gwałtownie 1-403, fale przelewały się przez pokład i rozbijały o kiosk, gdy okręt próbował naładować akumulatory. W pewnym momencie obserwator omal nie został zmyty za burtę do lodowatej wody. Wielu doświadczonych marynarzy miało chorobę morską. Ale silny zachodni wiatr dął w rufę, pchał mocno okręt przez wzburzone morze i zwiększał jego prędkość rejsową na wschód.
Wiatr stopniowo słabł i morze się uspokajało. Ogawa był zadowolony, że okręt przetrwał bez uszkodzeń atak Matki Natury. Wymęczona załoga odzyskała formę i wysokie morale, kiedy ogromne fale opadły i okręt zbliżył się do ojczyzny nieprzyjaciela.
– Panie kapitanie, wyznaczyłem kurs ostatniego etapu rejsu – powiedział Seiji Kakishita i rozłożył przed Ogawą mapę północno-wschodniego Pacyfiku. Jak wielu marynarzy, nawigator 1-403 przestał się golić po wyjściu okrętu z portu. Kępka rzadkich włosów na podbródku nadawała mu wygląd postaci z kreskówki.
Ogawa popatrzył na mapę.
– Gdzie teraz jesteśmy?
– Tutaj. – Kakishita wskazał cyrklem punkt. – Około stu dziesięciu mil na zachód od wyspy Vancouver. Utrzymując obecny kierunek, o świcie będziemy osiemdziesiąt mil od lądu.
Ogawa przez chwilę uważnie studiował mapę.
– Jesteśmy za daleko na północ. Chcę przeprowadzić atak z punktu leżącego centralnie w stosunku do czterech celów, żeby maksymalnie skrócić czas lotu. Popłyniemy na południe i podejdziemy do wybrzeża tutaj. – Wskazał niewielki półwysep w stanie Waszyngton, który przypominał kształtem pysk psa. Leżąca na północ stamtąd cieśnina Juan de Fuca tworzyła naturalną granicę z Kolumbią Brytyjską i była głównym szlakiem morskim z Vancouver i Seattle do Pacyfiku. Kakishita szybko wyznaczył nowy kurs i obliczył odległości.
– Wychodzi na to, że za dwadzieścia dwie godziny możemy dotrzeć do punktu oddalonego o osiem mil od przylądka Alava.
– Doskonale. – Ogawa spojrzał na chronometr. – Będziemy mieli dużo czasu na przeprowadzenie ataku przed świtem.
Ogawa chciał być jak najkrócej w rejonie dużego ruchu, gdzie mógł zostać zauważony przed uderzeniem. Na razie wszystko układało się dobrze. Jeśli dopisze im szczęście, za dwadzieścia cztery godziny będą w drodze powrotnej do domu po udanej operacji.
Wieczorem na 1-403 zapanowała gorączkowa krzątanina. Okręt wynurzył się i rozpoczęto przygotowania do ataku lotniczego. Mechanicy wyciągnęli z hangaru kadłub, skrzydła i pływaki pierwszego hydroplanu i zaczęli składać samolot jak gigantyczny model. Marynarze przygotowali i dokładnie sprawdzili katapultę hydrauliczną, z której miały być wystrzelone bombowce. Piloci studiowali mapy topograficzne regionu i wyznaczali kurs do strefy zrzutu i z powrotem. Pod kierownictwem doktora Tanaki przystosowano seirany do przeniesienia dwunastu srebrzystych pojemników, które spoczywały w torpedowni dziobowej.
O trzeciej nad ranem 1-403 podpłynął na pozycję u wybrzeża stanu Waszyngton. Mżyło. Sześciu obserwatorów, których Ogawa ustawił na pokładzie, wytężało wzrok, wypatrując w ciemności nieprzyjaciela. Dowódca spacerował na odkrytym mostku, niecierpliwie czekając na start samolotów. Chciał jak najszybciej ukryć okręt pod powierzchnią wody.
Minęła godzina. Na mostek wybiegł mechanik w brudnym kombinezonie.
– Przepraszam, panie kapitanie, ale mamy problemy z samolotami – zameldował.
– Jakie? – zapytał Ogawa.
– W maszynie numer jeden nie działa iskrownik. Musimy go wymienić, żeby uruchomić silnik. Maszyna numer dwa ma uszkodzony ster wysokości. Najwyraźniej przesunęła się w czasie sztormu. To też musimy naprawić.
– Ile to potrwa?
Mechanik zastanawiał się chwilę.
– Około godziny, panie kapitanie – odparł. – Potem będziemy potrzebowali jeszcze dwudziestu minut na załadunek bomb.
Ogawa ponuro skinął głową.
– Pospieszcie się.
Po dwóch godzinach samoloty nadal nie były gotowe do startu. Zniecierpliwienie Ogawy wzrosło, gdy zauważył na niebie pierwsze oznaki nadchodzącego świtu. Mżawka ustała. Zastąpiła ją lekka mgła, która spowiła okręt. Widoczność spadła poniżej jednej trzeciej mili. Jesteśmy jak kaczki na wodzie, pomyślał. Ale przynajmniej niewidoczne.
Nagle poranną ciszę rozdarł krzyk operatora sondy spod pokładu.
– Panie kapitanie, mam echo!
– Tym razem cię mam, Wielki Bracie! – zawołał Steve Schauer z szerokim uśmiechem i pchnął dźwignie przepustnic do oporu. Dwaj zmęczeni i cuchnący rybami nastoletni załoganci spojrzeli po sobie i przewrócili oczami. Schauer zignorował ich miny, obrócił lekko kołem sterowym i zaczął gwizdać pijacką piosenkę.
Bracia Steve i Doug Schauerowie dobiegali czterdziestki, ale mieli młodzieńczą fantazję. Od lat zajmowali się łowieniem ryb w zatoce Puget i okolicach, a wszystkie zarobione pieniądze przeznaczali na coraz większe kutry. W końcu kupili dwa identyczne piętnastometrowe drewniane trawlery. Pracowali razem u wybrzeży stanu Waszyngton i wyspy Vancouver. Potrafili wywęszyć największe ławice halibuta. Teraz, po trzydniowej wyprawie, mieli ładownie pełne ryb i ścigali się w drodze powrotnej do portu jak dwaj chłopcy na wrotkach.
– Sprawa nie jest przesądzona, dopóki pierwszy nie zadrapiesz farby o nabrzeże! – odkrzyknął przez radio Doug. Po wyjątkowo dobrym sezonie w 1941 roku bracia zainstalowali radia na swoich trawlerach. Choć łączność miała im pomagać w koordynacji połowów, korzystali z niej głównie dla zabawy.
Trawler Steve'a płynął ze swoją maksymalną szybkością dwunastu węzłów. Nocne niebo zaczynało szarzeć i światło reflektora na dziobie stopniowo bladło. W lekkiej mgle przed sobą Steve zobaczył na wodzie niewyraźny ciemny kształt. W środkowej części dużego obiektu błysnęło na moment pomarańczowe światło.
– Wieloryb z prawej burty? – Ledwo skończył mówić, coś przeleciało z przeraźliwym gwizdem obok sterówki i eksplodowało za lewą burtą. Pokład zalała woda.
Przez moment Steve stał jak wryty. Ocknął się na widok drugiego pomarańczowego błysku.
– Padnij! – ryknął do załogantów i mocno obrócił koło sterowe w lewo.
Obciążony trawler zareagował ospale. Zdążył uniknąć trafienia drugim pociskiem ze 140-milimetrowego działa pokładowego 1-403, który wylądował w morzu za rufą, ale siła eksplozji uniosła trawler do góry, rzuciła go z powrotem na powierzchnię i urwała ster. Steve starł krew z rany na skroni i sięgnął po mikrofon.
– Doug, tu są Japonce. Okręt podwodny. Walą do nas jak cholera. Nie żartuję. Zasuwaj na północ i sprowadź pomoc.
Nim skończył nadawać, trzeci pocisk przebił burtę i eksplodował w ładowni dziobowej. Sterówkę zasypały odłamki szkła, drzazgi i kawałki ryb. Wybuch rzucił trzech mężczyzn na tylną ścianę. Steve podniósł się i spojrzał przez dziurę z przodu sterówki. Cały dziób trawlera zniknął w morzu. Chwycił się koła sterowego i patrzył z niedowierzaniem, jak resztki pokładu pod jego stopami pogrążają się w wodzie.
Читать дальше