– Sporo pan wie.
– To raczej logiczne rozumowanie, a nie konkretne informacje. Jego pech polegał na tym, że nie mógł dłużej żyć; zaczęły mu puszczać nerwy i przestał być użyteczny. Był na krawędzi załamania nerwowego, a jeżeli uwzględnimy jeszcze romans z Adrienne, to należało go zlikwidować, zanim załamie się do reszty i wygada wszystko, co wie. Natomiast nie da się ukryć, że zabicie go zostało tak skopane, że przechodzi to ludzkie pojęcie.
Tym razem trafił. Delphi przyjrzał mu się podejrzliwie.
– To domysły! – warknął.
– Tym razem nie. Nasze przypadkowe spotkanie w barze hotelu Royal Hawaiian pokrzyżowało pańskie plany. Gdy się tam pojawiłem, Cinana czekał na Adrienne. Nie wiedział, bo i skąd, że też czasami z nią sypiam, a nie chciał ryzykować wzajemnego przedstawiania się. Randka w barze z młodszą o dwadzieścia lat córką szefa mogła każdemu nasunąć złe skojarzenia, więc wolał prysnąć, zanim się pojawiła. Natomiast Summer, która przybyła, by wykonać egzekucję, pomyliła mnie z Cinaną. Trudno się zresztą temu dziwić: ogólny rysopis pasuje do nas obu, żaden z nas nie był w mundurze, a ja piłem z Adrienne, która pojawiła się chwilę po wyjściu Cinany. Summer zajęła się panienką, po czym wyciągnęła starego zboczeńca, czyli mnie, na spacer po plaży, gdzie próbowała wpompować we mnie pełną strzykawkę trucizny. Dopiero gdy obudziła się w moim pokoju, zaczęła mieć wątpliwości. Moje pierwsze podejrzenia wywołało tytułowanie mnie „kapitanem”. Różnica niewielka, ale kapitanem przestałem być dość dawno temu. Następnie dopełnił pan obrazu, przyznając się do posiadania informatora. Reszta to już elementarna matematyka; to musiał być Cinana. Przyznaję, że kogoś podobnego do pana dotąd nie spotkałem, a prowadzę raczej bujne życie towarzyskie. Nie wybrano by pana Ojcem Roku, nie mówiąc już o Wzorze Cnót Obywatelskich. Posyłać własne dziecko, by dokonało mordu, to przyznaję, oryginalne. A ci pomagierzy w zielonych majtkach? Dlaczego snują się jak automaty? Dosypuje im pan prochów do owsianki czy hipnotyzuje tymi fałszywymi oczkami?
Po raz pierwszy od wielu lat Delphi był zmieszany. Pitt nie zachowywał się jak człowiek, który doszedł do końca swojej drogi. Cała sytuacja została jakby odwrócona. To Pitt grał teraz rolę oskarżyciela.
– Posuwa się pan za daleko – rzucił Delphi nieco niepewnie, wpatrując się intensywnie w zielone oczy Pitta.
Dirk wytrzymał ciężkie spojrzenie.
– Nie wysilaj się, Delphi, i tak nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Już ci mówiłem, że oczka są fałszywe: to po prostu złote szkła kontaktowe. Od początku do końca jesteś fałszerstwem. Lavella i Roblemann! Kogo ty chciałeś oszukać? Nie nadajesz się nawet do wycierania im tablic na wykładach i nigdy się nie nadawałeś. Cholera, nawet nie jesteś dobrą imitacją Fredericka Morana…
Pitt przerwał i uchylił się. Gospodarz doprowadzony do szału jego przemową wyskoczył zza biurka i wymierzył tęgi cios. Gdyby trafił, mógłby pozbawić Pitta przytomności. Cios był jednak tak nieudolnie zadany, że Dirk z łatwością go uniknął. Delphi potknął się, odzyskał równowagę i runął na posadzkę trafiony w nerki stopą przeciwnika. Drugi kopniak, tym razem w żołądek, spowodował, że mężczyzna zwinął się w kłębek. Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na Delphiego, nikt więc nie zauważył, jak Giordino z wysiłkiem uniósł się na łokciach i splunął z całych sił. Wymierzył dobrze, ale odległość była zbyt duża i zamiast w oko trafił w brodę. Przez długą chwilę panowała pełna napięcia cisza, po czym Delphi powoli i niepewnie wstał, opierając się o biurko, otarł ślinę, łapiąc gorączkowo powietrze i nie patrząc na nikogo. Usta miał zaciśnięte, a ruchy powolne i złowrogie.
Pitt obserwował go z kamienną twarzą, klnąc pobudliwość tak własną, jak i Ala. Nie miał cienia wątpliwości – przeholowali i Delphi miał zamiar zabić ich, teraz i tutaj.
Gospodarz obszedł powoli biurko, otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej broń. Nie był to tym razem pistolet-rękawiczka, lecz ciężki, oksydowany rewolwer Colt kaliber.44. Nie spiesząc się, sprawdził zawartość bębenka, zamknął broń i spojrzał na Pitta jak zawsze lodowatym i nic nie wyrażającym wzrokiem. Dirk zerknął na przyjaciela i otrzymał w odpowiedzi szelmowski uśmiech. Ala było naprawdę trudno przestraszyć, a za chwilę będzie to zupełnie niemożliwe. „Oto jak schodzą z tego świata durnie” – pomyślał. Nagle napięcie prysnęło – w drzwiach stał ktoś, kogo dotąd nie zauważył.
– Ojcze! – rozległ się głos Summer. – Nie tak i nie tutaj!
Stała w progu w zielonej sukni sięgającej połowy ud, promieniując ciepłem i pewnością siebie. Weszła z gracją, spoglądając śmiałym i wyzywającym wzrokiem na ojca.
– Nie wtrącaj się – syknął Delphi. – To nie twoja sprawa.
– Nie możesz ich zastrzelić! Nie tutaj! – Była to jednocześnie prośba i polecenie.
– Krew da się łatwo zmyć.
– Nie da się zmyć wspomnień. Musiałeś zabijać, by chronić nasze sanktuarium, ale poza jego murami. Nie można sprowadzać śmierci we własne progi.
Na twarzy Delphiego odmalowało się najpierw zwątpienie, potem namysł, a na końcu uśmiech. Opuścił broń i znów był taki jak zawsze – lodowato uprzejmy i bezlitosny.
– Masz rację, córko. Śmierć od kuli to nieczysta śmierć. Wypuścimy ich, ba wyprowadzimy nawet na powierzchnię, niech mają szansę przeżycia.
– Wcielenie humanitaryzmu – sapnął Pitt. – Kilkaset mil do najbliższego lądu i parę tuzinów ludojadów po drodze.
– Wystarczy tego czarnowidztwa – odpalił olbrzym z sardonicznym uśmieszkiem. – Nadal chciałbym wiedzieć, co tu robicie, a dość mam pańskiego poczucia humoru. Nie mam czasu na zabawy.
Dirk spojrzał na zegarek i skinął głową.
– Zgadza się. Zostało jakieś trzydzieści jeden minut.
– Słucham?
– Tyle pozostało do chwili, w której pańskie drogocenne sanktuarium szlag trafi.
– Znów głupie żarty. – Delphi potrząsnął głową ze smutkiem, podszedł do okna, po czym odwrócił się nagle i spytał: – Ilu było was w samolocie?
– A co stało się z Lavellą, Roblemannem i Moranem? – odpalił natychmiast Pitt.
– Zmusza mnie pan do niebezpiecznej zabawy. Igranie ze mną nie jest miłe, majorze.
– Tym razem jestem zupełnie poważny. Odpowie mi pan na parę pytań, a daję słowo, że powiem panu to, co chce pan wiedzieć.
Delphi w zamyśleniu przyjrzał się rewolwerowi i odłożył go w końcu na biurko.
– Sądzę, że dotrzyma pan słowa. Jest pan jednym z niewielu ludzi na tym świecie, którzy mają ten zwyczaj – stwierdził i usiadł. – Zaczynając tę szczerą rozmowę, chciałbym panu powiedzieć, że naprawdę nazywam się Moran.
– Frederick Moran, gdyby żył, miałby ponad osiemdziesiąt lat!
– Jestem jego synem. Byłem chłopcem, gdy wraz z Roblemannem i Lavellą wyruszyli, by odnaleźć zaginioną wyspę Kanoli. Widzi pan, ojciec był pacyfistą i po drugiej wojnie światowej zakończonej piekłem bomby atomowej, zdawał sobie sprawę, że kolejny konflikt, w którym ludzkość zetrze się w proch nuklearnymi wybuchami, jest jedynie kwestią czasu. Kiedyś powiedział, że gdy ktoś się zbroi, to wcześniej czy później użyje tej broni. Zaczął więc szukać miejsca nadającego się na spokojną i bezpieczną kryjówkę i położonego możliwie najdalej od przyszłych celów, a co za tym idzie na obszarze bezpiecznym od opadu radioaktywnego. Szybko doszedł do wniosku, że podwodna baza byłaby idealnym schronieniem, a studia historyczne doprowadziły go do Kanoli. Odkrył w zapiskach, że gdy stulecia temu wyspa pogrążyła się w falach, nastąpiło to nagle i bez aktywności wulkanicznej czy innych potężnych katastrof. Dawało to nadzieję, że ceremonialne jaskinie i tunele, o których zapomniały legendy, nadal są w dobrym stanie, tyle że pod wodą. Lavella i Roblemann podzielali pesymizm ojca co do losów świata, połączyli więc swe siły w poszukiwaniach tej wyspy. Odnaleźli ją po ponad trzech miesiącach sondowania dna i po zbadaniu przygotowali plany osuszenia tuneli. Kolejny rok zajęło im wprowadzenie ich w życie do momentu, w którym dało się założyć stałą bazę we wnętrzu.
Читать дальше