Przepłynął kraulem ku wyrzeźbionym w skale schodom prowadzącym łagodnym łukiem ku korytarzowi. Na każdym stopniu znajdował się dziwny element o trójkątnym kształcie, podest zaś ozdobiony był parą rzeźb przedstawiających brodatych mężczyzn o ciałach zakończonych rybimi ogonami. Oba posągi zastygły w klasycznej pozie sfinksa i były silnie zniszczone przez wodę. Sprawiały wrażenie bardzo starych.
Wydźwignął się na podest, siadając na jednym z prowadzących doń stopni, zdjął maskę i gwałtownie zamrugał powiekami, próbując dostosować wzrok do nietypowego oświetlenia. Mokry, ciasny rękaw kombinezonu drażnił zranioną rękę. Z dużą ostrożnością i bacząc na rany, zaczął ściągać z siebie strój nurka. Odwiązał linę i szarpnął ostro. Czując naprężenie linki, zaczął ją wyciągać równymi, systematycznymi ruchami i wkrótce na powierzchnię wody wychynęła kędzierzawa głowa Giordino.
– Cholera, trafiłem do żółtego piekła – parsknął Al, odgarniając włosy z oczu. – Są tu jakieś żółtki?
– Witamy w domu wampirów Delphiego. – Pitt złapał go za rękę i pomógł wydostać się na podest.
– Oryginalny jest ten tutejszy komitet powitalny. – Al wskazał na rzeźby, po czym poklepał otwartą dłonią jedno z brodatych obliczy. – Masz jakiś pomysł, skąd bierze się to dziwne światło?
– Mam wrażenie, że emanuje ze skał.
– Chyba masz rację. Popatrz na to. – Wyciągnął dłoń, która pokryta złotym osadem, lekko fosforyzowała. – Chemicznej analizy ci nie podam, ale jestem pewien, że zawiera sporą dawkę fosforu.
– Nie wiedziałem, że potrafi tak jasno świecić.
Giordino nerwowo wciągnął powietrze.
– Czuję zapach eukaliptusa – stwierdził.
– Używają olejku eukaliptusowego, by zmniejszyć wilgotność powietrza i poprawić aromat.
Al, idąc w ślady Pitta, ostrożnie wyswobodził się z kombinezonu, szczególnie ostrożnie obchodząc się z poranionymi stopami, które – jak Dirk miał teraz okazję stwierdzić – były zdarte do żywego mięsa i obficie krwawiły. Ponieważ nic nie mógł na to poradzić, powstrzymał się od komentarza.
– Sprawdzę schody – odezwał się, gdy Giordino z westchnieniem ulgi pozbył się gumowego stroju – a ty posiedź tu i podziwiaj widoki.
– Nic z tego. Rozsądniej będzie trzymać się razem. Uważaj na to, co przed nami, a ja już nadążę za tobą, spokojna głowa.
Dirk zerknął z ukosa na przyjaciela. „Z całą pewnością jesteśmy najbardziej pożałowania godną siłą inwazyjną, jaką kiedykolwiek widziano na Pacyfiku” – pomyślał. Obaj byli mocno poranieni i stracili mnóstwo krwi. Najbardziej odpowiednim miejscem dla nich byłoby teraz szpitalne łóżko.
– Dobra, twardzielu, tylko nie graj milczącego bohatera – powiedział miękko, wiedząc, że traci czas; Giordino będzie mu towarzyszył, dopóki nie straci przytomności.
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i zaczął wspinaczkę. Wchodzili powoli otoczeni nierealnymi i dziwnymi widokami, aż dotarli do szerokiego tunelu. Słyszeli jedynie własne zmęczone oddechy i coraz odleglejsze kapanie wody z sufitu. Tunel zwężał się powoli, osiągając pięć stóp wysokości i trzy stopy szerokości; schody przekształciły się w pochyłą rampę. Dirk posuwał się plecami przy ścianie z latarką w dłoni, choć wyczerpane baterie dawały mniej więcej tyle światła ile ściany. Co trzydzieści stóp zatrzymywał się, czekając, aż Al dołączy do niego. Za każdym razem postoje były dłuższe, gdyż stopy Ala coraz bardziej dawały znać o sobie i stawało się oczywiste, że długo już nie wytrzyma.
– Następnym razem znajdź jaskinię z windą – wydyszał Giordino. Potrzebował trzech pełnych wdechów, by wykrztusić to przez zaciśnięte zęby.
– Trochę ćwiczeń jeszcze nikomu nie zaszkodziło – powiedział Pitt, wiedząc, że Al musi wytrzymać jeszcze przez chwilę. Była to po prostu kwestia przeżycia. Jeżeli nie znajdą drogi na powierzchnię, to zginą samotnie przywaleni tysiącami ton skał i wody.
Pitt ruszył dalej. Latarka przestała świecić, więc ją po prostu upuścił na podłogę, nie zwracając uwagi na hałas, z jakim potoczyła się po posadzce. Przez chwilę zastanawiał się, co pomyśli Al, widząc ją.
Poczuł gęsią skórkę równocześnie z podmuchem zimnego powietrza i doszedł do wniosku, że gdzieś przed nimi musi być albo wyjście, albo wylot systemu wentylacyjnego. Po kilku kolejnych krokach dostrzegł błękitną ścianę przesłaniającą korytarz. Dziwna przeszkoda zdawała się falować, zmieniać odcień i rzucać łagodne cienie. Nie wiedział, co to może być. Przemęczony umysł pracował ociężale, myślenie sprawiało mu niemal fizyczną trudność. Zatrzymał się, czekając na Ala, lecz ten nie nadchodził.
Czuł jak ogarnia go uczucie osamotnienia i zagrożenia. Powtórnie w ciągu ostatniej godziny starał się nie stracić świadomości, ale czarny woal zasłaniający mu oczy nie chciał się rozproszyć. Odruchowo sięgnął dłonią, by go odsunąć i jego palce zetknęły się z miękką, gładką powierzchnią.
– Kotara – mruknął. – Zwykła, parszywa kotara.
Rozsunął fałdy zasłony i wszedł do baśniowego świata błyszczących czarnych rzeźb i pokrytych błękitnym aksamitem ścian. Ogromny pokój pełen był wykutych w czarnym kamieniu rybek rozstawionych na dywanie koloru indygo. Dywan był niezwykły, gęsty i przejrzysty włos sięgał kostek, nie przypominając w dotyku niczego, z czym Pitt dotąd się zetknął. Spojrzał w górę na olbrzymie lustro, w którym odbijała się cała ta fantastyczna komnata. W centrum stało wsparte na kamiennych podobiznach latających ryb łoże w kształcie muszli ostrygi, na którym leżała naga dziewczyna; jej biała skóra doskonale kontrastowała z błękitno-czarnym wystrojem pomieszczenia.
Dziewczyna leżała na plecach, z uniesionym kolanem. Lewą dłonią obejmowała małą pierś, jakby ją pieściła. Twarz skrywały połyskujące włosy, a płaski brzuch unosił się w rytmie regularnego oddechu. Spała.
Dirk pochylił się i odgarnął włosy z jej twarzy. Dotknięcie obudziło dziewczynę; przeciągnęła się, mrucząc jak kotka i powoli otworzyła oczy. Widząc nad sobą zakrwawioną twarz, zbladła z przerażenia. Gdy otworzyła usta do krzyku, Pitt powiedział z uśmiechem:
– Witaj, Summer. Przechodziłem tędy i postanowiłem zobaczyć, jak mieszkasz.
I wówczas świat zawirował mu przed oczami i otoczyła go ciemność. Upadku na miękki, puszysty dywan już nie poczuł.
Pitt stracił poczucie czasu. Nie wiedział, ile razy próbował dojść do siebie, na chwilę odzyskiwał przytomność i ponownie zapadał w nieświadomość. Ludzie, głosy i obrazy zmieniały się w jego umyśle jak w kalejdoskopie. Próbował zapanować nad szybkością przeskakiwania obrazów i sprowadzić wszystko do właściwych perspektyw, ale bezskutecznie. Dopiero po dłuższym czasie otworzył oczy, wirowanie w jego mózgu ustało. Poprawa była jednak niewielka: z jednego koszmaru trafił w drugi. Ze snu do jawy – lodowate, złote oczy Delphiego wpatrywały się w niego z nienawiścią.
– Dzień dobry, panie Pitt – powitał go gospodarz pełnym jadu tonem. – Żałuję, że znajduje się pan w takim stanie, ale to teren prywatny i nikt tu pana nie zapraszał, prawda?
– Zapomniał pan o płocie i tabliczkach: Teren prywatny, wstęp wzbroniony – odparł Pitt suchym, drewnianym głosem.
– Zwykłe niedopatrzenie, ale to i tak by niczego nie zmieniło. Po co pchał się pan w wylot naszego systemu wentylacyjno-grzewczego? Prąd, który pana tak sponiewierał, to efekt działania urządzeń wentylacyjnych.
Читать дальше