– Zostaw mojego ojca… Kazałeś skłamać Greene’owi, że widział Pruittów?
– Tak. Prosiłem, żeby mi pomógł. Powiedziałem mu, że miałem romans z Sallie. Tylko tyle. Był moim przyjacielem. Ufał mi.
– A narzędzie zbrodni? – spytała Avery z jadowitym sarkazmem.
– Ja je podrzuciłem. Pat o niczym nie wiedział. Gallagher przygotowywał Sallie do pochówku. Poprosiłem go, by nie rozgłaszał, że dziewczyna była w ciąży. Po co? Najtrudniej było przekonać twojego ojca. W końcu uległ, ale tylko przez wzgląd na Lilę i dzieci.
– Ci dwaj chłopcy… – szepnęła Avery zdjęta zgrozą i wstrętem. – Oni byli…
– To męty. Ludzki śmieć. Jeden dziewiętnaście lat, drugi dwadzieścia, i obaj po kilka razy zatrzymywani. Za narkotyki, usiłowanie gwałtu, zakłócanie porządku, pijackie burdy. Nic by z nich nie było, takie szumowiny… Poświęcenie kogoś takiego dla ratowania rodziny nie było wcale trudną decyzją.
– Nikt cię nie zatrudniał na stanowisku Pana Boga, Buddy.
Przez jego twarz przebiegł grymas złości.
– Twój ojciec mówił to samo. Widać rzeczywiście niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– A Sal? Dlaczego on? Potrzebowałeś „Gazette”, żeby urobić opinię publiczną?
– Sal nie miał z tym nic wspólnego. Był przekonany, że wszystko było tak jak w oficjalnym raporcie, ale dzięki „Gazette” mogłem uczulić ludzi na kontekst zbrodni. Wywołać poczucie zagrożenia narastającą falą przestępczości płynącej z innego świata, z wielkich miast. Nastawić przeciwko zdemoralizowanej młodzieży. Krzyczeć o pladze narkotyków. I w ten sposób odwrócić uwagę od samej zbrodni.
– Spodobało ci się, prawda? – Avery najchętniej plunęłaby mu w twarz. – Założyłeś stowarzyszenie. Uznałeś, że masz prawo, przy wsparciu sześciu sobie podobnych drani, decydować, jak powinni żyć inni. Zmuszać ludzi, by tańczyli, jak zagracie, bo inaczej… Staliście się sędziami i egzekutorami. Z wiadomym skutkiem.
– To nie tak. Kochaliśmy to miasteczko. Chcieliśmy strzec ładu. Obserwowaliśmy ludzi. Czasami trzeba było komuś złożyć przyjacielską wizytę. Użyć siły perswazji, jeśli zaszła konieczność.
– Siły perswazji? Co za piękne określenie. Co to było, ta wasza perswazja? Tłuczenie okien? Niszczenie dobytku? Pogróżki? Doprowadzanie ludzi do bankructwa przez bojkotowanie ich sklepów? Dlaczego niepłonące krzyże przed domami napiętnowanych? W końcu niczym się nie różniliście od morderców z Ku-Klux-Klanu. Jakimi kryteriami kierowaliście się, wydając wyroki śmierci?
Buddy był najwyraźniej zaszokowany oskarżeniami Avery.
– Na Boga, nie byliśmy mordercami. Namawialiśmy tylko nieposłusznych, by zmienili swoje postępowanie. Albo miejsce pobytu – dodał po chwili.
– Nieposłusznych? Inaczej mówiąc, żądaliście od mieszkańców Cypress bezwzględnego posłuszeństwa. Jakim prawem? Niedobrze mi się robi, kiedy cię słucham.
– Nie rozumiesz. Nam zależało na dobru mieszkańców Cypress. Nasze akcje wynikały z troski. Nikogo nie skrzywdziliśmy.
– Rozumiem aż nazbyt dobrze. – Avery spojrzała na Cherry. Dziewczyna płakała, tuliła matkę do siebie i płakała. – Jesteś nędznym hipokrytą. Uzurpowałeś sobie prawo do pouczania i karania wszystkich dookoła, a sam miałeś więcej na sumieniu niż ktokolwiek inny.
W oczach Buddy’ego zalśniły łzy.
– Myślisz, że nie cierpię z powodu moich grzechów? Gdyby można było cofnąć czas, nigdy nie zbliżyłbym się do Sallie Waguespack. Nie doszłoby do nieszczęścia. – Wyciągnął dłoń do Avery. – Nie patrz na mnie tak, jakbym był potworem. To ja, Buddy. A ty ciągle jesteś moją dzieciną.
– Nie. – Avery cofnęła się ze wstrętem. – Nigdy więcej mnie nie dotkniesz.
– Zrozum, Avery. Bałem się o swoją rodzinę. Musiałem chronić Lilę, dzieci…
– Chroniłeś przede wszystkim własną skórę. Za każdą cenę. Za cenę ukrycia zbrodni. Za cenę kolejnych morderstw.
– Nigdy nikogo nie zamordowałem!
– Czyżby? Wszyscy, którzy byli w jakikolwiek sposób uwikłani w sprawę Sallie Waguespack, już nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem ciebie. Jak mam to rozumieć, Buddy?
– O czym ona mówi, tato? – szepnęła Cherry. Buddy zerknął niespokojnie na córkę.
– To nieprawda. Nie słuchaj jej, kochanie. Ona jest w szoku, nie wie, co mówi. Wszystko jej się plącze w głowie.
– Nic mi się nie plącze. Zamordowałeś swoich przyjaciół. Dlaczego? Bo chcieli ujawnić prawdę? Bo nie mogli żyć dłużej z poczuciem winy? Dlatego zabiłeś swojego najserdeczniejszego przyjaciela? Obezwładniłeś paralizatorem, przeciągnąłeś do garażu, oblałeś olejem napędowym…
– Nie! – krzyknęła Lila. – Nie.
– Nieprawda. – Buddy zrobił się blady jak kreda. – Nie miałem z tym nic wspólnego. Nie mógłbym…
– Nie wierzę ci. Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Nigdy już nie uwierzę.
Teraz wszystko było przeraźliwie jasne: depresja Lily, jej alkoholizm, wyjazd Huntera, wysiłki Cherry, żeby rodzina do końca się nie rozpadła.
– Nikt nie musi o niczym wiedzieć. – Buddy zniżył głos. – Wszystko zostanie w rodzinie, bo jesteśmy jedną rodziną. Kochamy cię, Avery.
Kiedyś mu wierzyła, ufała mu. Teraz już nie potrafiła.
– To koniec, Buddy.
– Tylko my ci zostaliśmy. – Gdy zrobił krok w jej kierunku, Avery cofnęła się odruchowo. – Cypress jest twoim domem.
Kolejny krok i znowu się cofnęła. Za plecami miała ścianę, przed sobą Buddy’ego. Nie mogła wykonać żadnego ruchu. Zdjęła ją panika. Była w potrzasku.
– Oddaj mi dzienniki. Laurie do mnie dzwoniła. Powiedziała mi, że byłaś w pensjonacie, że zostawiłaś list dla Gwen. Martwi się o ciebie.
– Wszyscy się martwimy – wtrąciła Lila. – Kochamy cię, Avery. Jesteś jedną z nas.
– Tak – wsparła matkę Cherry. – Oddaj tatusiowi te dzienniki i wszystko będzie OK.
Avery próbowała ocenić sytuację. Troje przeciwko niej. Buddy, góra mięśni z pistoletem za pazuchą. Lila, krucha niczym porcelanowa figurka, która zaraz rozpadnie się na drobiny.
Zamieniona w słup soli Cherry, reagująca na to, co się wokół niej dzieje, z dziesięciominutowym opóźnieniem.
Jedyne realne zagrożenie stanowił Buddy.
Gaz! Ma przecież pojemnik z gazem!
– No, dziecinko – przemawiał do niej Buddy. – Jesteśmy przecież jedną wielką, kochającą się rodziną.
– Tak, tak – przytaknęła drżącym głosem, sięgając jednocześnie do przewieszonej przez ramię torebki. – Jesteśmy rodziną. – Zacisnęła palce na pojemniczku, wyrwała go szybkim ruchem z torebki i prysnęła Buddy’emu gazem prosto w oczy.
Z krzykiem zatoczył się do tyłu, zaś Avery jednym susem dopadła drzwi, goniona nawoływaniami Lili i Cherry. Nie wiedziała nawet, kiedy znalazła się na ganku.
Tu uświadomiła sobie, że nie ma samochodu.
Za plecami usłyszała tupot stóp. Buddy zaraz ją dopadnie.
Wieczorny mrok przecięły światła samochodu. Pod domem z piskiem opon zatrzymał się biały sedan Matta, otworzyły się drzwi od strony pasażera.
– Wsiadaj, szybko. To nie Hunter, to tata. Uciekamy.
Zerknęła przez ramię. Buddy coś krzyczał, próbował wyciągnąć pistolet z kabury.
Nie mieli czasu do stracenia. Gdy wskoczyła do samochodu, Matt ruszył z piskiem opon. Obejrzała się. Buddy biegł jeszcze chwilę za nimi. W końcu zrezygnowany stanął na środku jezdni.
Ukryła twarz w dłoniach. Miała wrażenie, że za chwilę straci resztki kontroli nad rozedrganymi nerwami, rozpadnie się w gwiezdny pył.
Читать дальше