– Nie. Kto dzwonił? Jakiś nieprzyzwoity rozmówca?
– To był mój ojciec.
Usiłował na nią nie patrzeć, nie roześmiać się z tego, co powiedziała. Jej ojciec? Jezu, dziewczyno, dwa dni temu go pochowano, widziało to mnóstwo ludzi. Gdyby twego ojca nie przesłuchiwało FBI, nawet prezydent byłby na pogrzebie. Podjął decyzję.
– Rozumiem, że twój ojciec nie jest najprzyjemniejszym facetem?
– Owszem, nie jest, ale nie to jest najważniejsze. On nie żyje.
James Quinlan znał jej teczkę na pamięć. Teraz potrzebne mu było jedynie, by się przed nim otworzyła.
Odnalazł ją, zawarł z nią znajomość, ale wyglądała na bliską załamania. Wariatka nie była mu potrzebna. Potrzebna mu była Sally Brainerd zdrowa na umyśle, zachowywał więc spokój i w głosie, i w ruchach.
– Sama wiesz, że to niemożliwe – odezwał się łagodnie.
– Tak, wiem, ale to jednak był jego głos. – Dłońmi rozcierała ramiona. Wzrok wbiła w telefon, jakby czekała, kiedy się odezwie. Czekała na następny telefon od zmarłego ojca? Wyglądała na przerażoną, łecz przede wszystkim sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
– Co powiedział ten człowiek, który miał głos twojego zmarłego ojca.
– To był mój ojciec. Wszędzie poznałabym ten głos. – Mocniej potarła ramiona. – Powiedział, że przyjedzie, że już niedługo będzie ze mną i zadba o wszystkie sprawy.
– O jakie sprawy?
– O mnie – odrzekła. – Przyjedzie tutaj, żeby się mną zająć.
– Czy masz jakąś brandy?
Poderwała głowę.
– Brandy? – Uśmiechnęła się, a potem roześmiała, wydając ochrypły, cichy dźwięk, który wszakże był śmiechem. – To właśnie brandy dolewa mi ciotka do herbaty, odkąd przyjechałam tu wczoraj wieczorem. Oczywiście, mam brandy, ale zapewniam, że nawet bez alkoholu nie wyciągnę z szafy miotły i nie wylecę na niej.
Wyciągnął rękę.
– To mi wystarcza. Nazywam się James Quinlan.
Spojrzała na tę dłoń, silną, z drobnymi, ciemnymi włoskami na grzbiecie, długimi palcami, zadbanymi paznokciami, przyciętymi krótko i czystymi. Nie były to ręce artysty, nie takie, jak Amabel, lecz na pewno zdolne ręce. I nie takie, jak dłonie Scotta. Mimo to nie chciała uścisnąć ręki Jamesa Ouinlana, nie chciała, żeby zobaczył jej dłonie i dowiedział się, jak bardzo jest zaniedbana. Jednak nie miała wyjścia.
Podała mu rękę i natychmiast ją zabrała.
– Nazywam się Sałly St. John. Jestem w Cove z wizytą u mojej ciotki, Amabel Perdy.
St. John. Wróciła do swojego panieńskiego nazwiska.
– Ach tak, poznałem ją w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata. Skłonny byłem przypuszczać, że mieszka w wozie wędrownym, a w nocy przepowiada przyszłość albo tańczy przy ognisku.
Znów wydała z siebie zdławiony chichot.
– To samo sobie pomyślałam, kiedy tu przyjechałam. Nie widziałam jej od czasu, gdy miałam siedem lat. Oczekiwałam, że wydobędzie karty tarota i szczęśliwa byłam, że tego nie zrobiła.
– Dlaczego? Może zna się na wróżeniu z kart. Najgorsza jest niepewność.
Pokręciła głową.
– Wolę niepewność od pewności. Nie chcę wiedzieć, co się stanie. Bo nie stanie się nic dobrego.
Nie, nie zamierzał jej powiedzieć, kim jest. Nie potwierdzi też, że całkowicie słusznie przypuszcza, iż to, co się jej przytrafi, nie będzie przyjemne. Zastanawiał się, czy zabiła swojego ojca, czy może uciekła do tego miasteczka, położonego na drugim krańcu świata, żeby chronić matkę. Pozostali w biurze sądzili, że jakiś interes poszedł źle, że wreszcie Amory St. John oszukał niewłaściwych ludzi. On jednak nie wierzył w to ani przez chwilę, nigdy, i dlatego to on znalazł się tutaj, a nie inni agenci.
– Wiesz, z chęcią napiję się brandy.
– Kim jesteś?
Odpowiedział swobodnie:
– Jestem prywatnym detektywem z Los Angeles. Pewien człowiek wynajął mnie, żebym odnalazł jego rodziców, którzy zniknęli w tej okolicy jakieś trzy lata temu.
Ważyła jego słowa. Wiedział, że usiłuje ustalić, czy nie kłamie. Jego kamuflaż był doskonały, bo wszystko było prawdą, ale cóż to miało za znaczenie. Był dobrym oszustem. Zdawał sobie sprawę, że jego głos działa na nią.
Była taka szczupła, jej twarz nadal wyglądała jak pozbawiona krwi, wszelka barwa spłynęła pod wpływem grozy tamtego telefonu. Jej ojciec przyjeżdżał, aby się nią zająć? Wariactwo. Umiał postępować z ludźmi zdrowymi na umyśle. Nie wiedział, co ma robić, jeśli dziewczyna zaczyna pleść bzdury.
– No dobrze – powiedziała wreszcie. – Chodź tędy, pójdziemy do kuchni.
Ruszył za nią do kuchni, pomieszczenia, które wyglądało jak żywcem przeniesione z lat czterdziestych, z brązowym linoleum na podłodze, pełnym plam starszych niż on. Było czysto, tylko w okolicy zlewu piętrzył się stos naczyń. Wszystkie sprzęty kuchenne były równie stare jak podłoga i tak samo jak ona czyste. Kiedy usiadł za stołem, odezwała się.
– Nie opieraj się o stół. Jedna noga się kiwa. Widzisz, ciocia Amabel podłożyła gazety, żeby było równiej.
Zaciekawiło go, jak długo stół był w takim stanie. Takie coś przecież łatwo naprawić. Przyglądał się, jak Susan St. John nalewa mu brandy do szklanki. Zauważył, że przerwała i zmarszczyła brwi. Zrozumiał, że nie wie, ile ma nalać.
– Jest w sam raz – odezwał się swobodnie. – Dziękuję. ~ Poczekał, aż nalała sobie odrobinę i wzniósł szklankę. – Potrzebuję tego. Koszmarnie mnie przestraszyłaś. Miło mi cię poznać, Susan St. John.
– Mnie również, panie Quinlan. Proszę mnie nazywać Sally.
– Dobrze, Sally. Mozę po naszych krzykach i wrzaskach będziesz mi mówiła James?
– Chociaż wrzeszczałam na ciebie, wcale cię nie znam.
– Po twoim uderzeniu między żebra prędzej się poddam, niż pozwolę ci się jeszcze raz tak zaatakować. Gdzie się tego nauczyłaś?
– Od dziewczyny z internatu. Powiedziała, że jej brat jest największym zabijaką w szkole i nie chce mieć siostry mięczaka, więc nauczył ją różnych chwytów z samoobrony.
Przyłapał się, że przygląda się jej rękom. Były równie blade i chude jak cala reszta.
– Nigdy dotąd tego nie próbowałam, to znaczy nie na serio – mówiła dalej. – A właściwie tak, próbowałam, parę razy, ale nie miałam szans. Zbyt wielu ich było.
O czym, do diabła ciężkiego, ona teraz mówi?
– Zadziałało. Szczerze mówiąc, pewnie przez najbliższych kilka dni będę kuśtykał. Cieszę się, że nie trafiłaś mnie w krocze.
Obserwując ją, sączył brandy. Co robić? Wszystko wyglądało tak prosto i łatwo przedtem, teraz jednak, gdy tak siedział naprzeciwko niej i patrzył na nią jak na człowieka, a nie tylko jak na klucz do rozwiązania zagadki morderstwa Amory'ego St. Johna, sprawa nie była już taka klarowna. A on nie znosił, gdy sprawy nie były klarowne.
– Opowiedz mi o swoim ojcu.
Nie odezwała się, tylko pokręciła głową.
– Posłuchaj mnie, Sally. On nie żyje. Twój przeklęty ojciec nie żyje. Nie mógł do ciebie zatelefonować. A to oznacza, że albo było to nagranie jego głosu, albo ktoś, kto potrafi go świetnie naśladować.
– Tak – powiedziała z oczami nadal wbitymi w szklaneczkę brandy.
– Najwyraźniej ktoś wie, że tu jesteś. I ten ktoś chce cię przestraszyć.
Wtedy spojrzała na niego i, o dziwo, uśmiechnęła się. Był to bardzo miły uśmiech, wolny od strachu, wolny od napięcia. Zauważył, że odpowiada jej uśmiechem. – Temu komuś świetnie się udało -oświadczyła. – Byłam śmiertelnie wystraszona. Przykro mi, że cię zaatakowałam.
Читать дальше