– Jestem zmęczona – wymamrotała Ellen. – Dzisiaj jestem zmęczona.
Toby położyła jej rękę na czole. Matka nie gorączkowała. Odgarnęła jej z oczu pasemko siwych włosów.
– Chyba nie jesteś chora?
– Chce mi się tylko spać.
– Dobrze. – Toby pocałowała ją w policzek. – Śpij. Ja też się położę.
– Dobranoc.
Wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Postanowiła, że drzwi do swojej sypialni też zostawi otwarte, by usłyszeć, jeśli Ellen ją zawoła. Wzięła prysznic i przebrała się w podkoszulek, w którym zwykle sypiała. Gdy usiadła na łóżku, zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Można spytać, do kogo się dodzwoniłem? – Skądś znała ten głos.
Zaskoczona bezceremonialnością nieznajomego, odparła:
– Skoro nie wie pan, do kogo pan dzwoni, nie mogę panu pomóc. Żegnam.
– Chwileczkę. Mówi detektyw Sheehan z policji bostońskiej. Próbuję ustalić, do kogo należy ten numer.
– Detektyw Sheehan? Mówi Toby Harper.
– Doktor Harper?
– Tak. Wykręcił pan mój domowy numer. Nie wiedział pan o tym?
Sheehan milczał.
– Nie – odrzekł po chwili.
– W takim razie skąd pan go ma?
– Z telefonu Brace’a.
– Co?!
– Pod fotelem kierowcy w jego samochodzie leżał telefon komórkowy. Znalazłem go kilka minut temu i wcisnąłem przycisk ponownego wybrania ostatniego numeru, pod który z niego dzwoniono. – Znowu umilkł. – Była pani ostatnią osobą, do której telefonował.
Dojazd zajął Vickie pół godziny – miała popilnować matki – Toby natomiast co chwilę grzęzła w porannych korkach, tak że przebicie się do centrum Bostonu zajęło jej aż czterdzieści minut. A przesłuchanie u Sheehana tak ją zmęczyło i rozdrażniło, że gotowa była urwać łeb każdemu, kto wszedłby jej w drogę. I chociaż powinna od razu wrócić do domu i położyć się spać, zatelefonowała z samochodu do Vickie i uprzedziła ją, że musi jeszcze gdzieś wstąpić.
– Mama kiepsko wygląda – powiedziała siostra. – Co jej jest?
– Wczoraj czuła się dobrze.
– Przed chwilą zwymiotowała. Zmusiłam ją do wypicia soku i trochę jej lepiej. Ale wciąż jest bardzo senna.
– Skarży się na coś jeszcze?
– Głównie na żołądek. Powinnaś pojechać z nią do lekarza.
– Przecież ma lekarza w domu.
– No tak, ty wiesz najlepiej.
Toby odłożyła słuchawkę, zirytowana na siostrę i trochę zaniepokojona żołądkowo-jelitowymi dolegliwościami Ellen. To nic takiego – pomyślała – pewnie dopadł ją jakiś wirus. Po kilku dniach wróci do formy.
Prosto z komendy pojechała na Albany Street, do urzędu anatomopatologa stanowego.
Dvorak natychmiast wyczuł jej nastrój. Zaprosił ją grzecznie do biura i postawił przed nią filiżankę kawy, nie pytając, czy Toby ma na nią ochotę. Miała, i to wielką, bardzo potrzebowała kofeiny.
Szybko wypiła kilka łyków i spojrzała mu prosto w oczy.
– Chcę wiedzieć, dlaczego Sheehan się na mnie uwziął. Dlaczego się mnie czepia.
– A czepia się?
– Właśnie od niego wracam, zmarnowałam kolejną godzinę. Niech pan posłucha. Nie mam pojęcia, dlaczego Robbie do mnie dzwonił. Nie było mnie w domu, rozmawiała z nim opiekunka matki. Przed chwilą się o tym dowiedziałam.
– A ta opiekunka? Wie, po co dzwonił?
– Nie zrozumiała, o co mu chodziło. Powiedział, że zobaczy się ze mną w szpitalu, więc nic mi nie przekazała. Niech mi pan wierzy, Dan, nic między Brace’em a mną nie było. Żadnego romansu, seksu, niczego. Ledwo zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.
– Jego śmierć bardzo panią poruszyła.
– Poruszyła? Robbie wykrwawił się przy mnie na śmierć! Byłam zlana jego krwią, trzymałam w ręku jego serce, próbowałam zmusić je do pracy, żeby przeżył. Cholera jasna, pana by to nie poruszyło? – Wzięła głęboki oddech, żeby się nie rozpłakać. – Nie, pana by to nie poruszyło. Pan nie pracuje z żywymi ludźmi, pan tego nie zrozumie. Do pana trafiają same trupy.
Dvorak milczał. Cisza potęgowała ból i wściekłość bijącą z jej ostatnich słów. Toby odchyliła się na krześle i ukryła twarz w dłoniach.
– Ma pani rację – powiedział cicho. – Ja tego nie zrozumiem. Nie widzę nawet, jak ludzie umierają. Może właśnie dlatego wybrałem ten zawód. Żebym nie musiał tego oglądać.
Podniosła głowę, ale nie miała ochoty na niego patrzeć. Spoglądała na róg biurka.
– Sekcji pewnie jeszcze pan nie przeprowadził.
– Skończyliśmy ją rano. Żadnych niespodzianek. Kiwnęła głową, ciągle unikając jego wzroku.
– A Parmenter? Neuropatolog potwierdził diagnozę?
– Tak. To choroba Creutzfeldta-Jakoba. – Powiedział to bez zająknienia, w jego głosie nie usłyszała nic, co wskazywałoby na druzgoczące wrażenie, jakie musiało to na nim wywrzeć.
Nagle popatrzyła na niego innym wzrokiem, nagle przypomniała sobie o jego strachu, o tym, przez co musiał przechodzić. Dopiero teraz spostrzegła, że musi źle sypiać. Oczy miał zapadnięte i błyszczące, jakby trawiła go gorączka.
– Muszę z tym jakoś żyć – powiedział. – Z tym, że mogę zachorować. I z tym, że równie dobrze mogę umrzeć już za dwa lata, jak też za lat czterdzieści. Wmawiam sobie, że w każdej chwili może mnie przejechać autobus. Takie jest życie. Każdy dzień niesie ze sobą nowe ryzyko. Wyprostował się, jakby chciał odpędzić ponure myśli. I raptem się uśmiechnął. – Nie to, żeby moje życie było takie ekscytujące.
– Mimo to mam nadzieję, że będzie długie.
Wstali i uścisnęli sobie dłonie – gest zbyt formalny jak na przyjaciół. I chociaż przyjaźni jeszcze nie zawarli, Toby czuła, że ich znajomość ku temu zmierza. Bardzo chciała, żeby tak było. Spojrzała na niego zmieszana nowym uczuciem, zaskoczona swoją reakcją na dotyk jego ciepłej dłoni.
– Przedwczoraj zapraszała mnie pani na kieliszek brandy.
– Tak.
– Odmówiłem, bo… bo nie zdążyłem otrząsnąć się z szoku po tej diagnozie. Zepsułbym cały wieczór i pani, i sobie.
Pamiętała, jak spędziła tamtą noc. Samotna i przygnębiona, siedziała na sofie, przeglądając czasopisma medyczne i słuchając ponurego Mendelssohna. Tak parszywy wieczór trudno byłoby zepsuć.
– No i właśnie… Właśnie zastanawiałem się, czy mógłbym się jakoś zrewanżować. Dochodzi południe. Siedzę tu od rana i nie mogę się już doczekać, kiedy wyjdę z tego przeklętego gmaszydła. Jeśli ma pani czas… jeśli mógłbym czymś panią zainteresować…
– To znaczy… teraz?
Tego się nie spodziewała. Patrzyła na niego chwilę, świadoma, jak bardzo tego pragnie, a jednocześnie bała się, że oczekuje zbyt wiele.
Długo milczała, więc doszedł do wniosku, że nie ma ochoty z nim wyjść.
– Przepraszam, powinienem był panią uprzedzić… Może innym razem.
– Tak. To znaczy nie, bardzo chętnie…
– Na pewno?
– Pod jednym warunkiem. O ile nie ma pan nic przeciwko temu.
Przekrzywił głowę, nie wiedząc, czego oczekiwać.
– Czy moglibyśmy posiedzieć w parku? – spytała tęsknie. – Wiem, że jest trochę zimno, ale od tygodnia nie widziałam słońca. I bardzo bym chciała poczuć je na twarzy.
– Wie pani co? Ja też. – Uśmiechnął się szeroko. – Tylko wezmę płaszcz.
Siedzieli w szalikach, tuląc się do siebie na parkowej ławce i jedząc gorące kawałki pizzy wprost z pudełka. Pizza była z kurczakiem po tajsku i sosem z orzeszków ziemnych; ku swemu zdziwieniu od razu się na nią zdecydowali – i ona, i on.
Читать дальше