– Proszę usiąść – powiedziała Linda. – Napije się pani herbaty? A może soku jabłkowego?
– Nie, dziękuję.
– Na pewno? To naprawdę żaden kłopot.
– Nie, nie chce mi się pić.
Linda usiadła dokładnie naprzeciwko niej. Uśmiechała się teraz z wyraźnym zatroskaniem. Miała jasnoniebieskie oczy, które przy oszczędnym makijażu byłyby całkiem ładne, gdyby nie spoglądały z twarzy tak nijakiej i posępnej. Molly czuła się przy niej bardzo nieswojo, a Linda nie miała w sobie absolutnie nic, co by ją rozluźniło. Trudno, żeby dopomógł jej w tym widok trwałej, w której rozmówczyni wyglądała jak gospodyni domowa z prowincji, albo sukienka z wysoką stójką czy wąskie, mocno zaciśnięte usta. Różniły się od siebie tak bardzo, że Linda mogłaby pochodzić z innej planety. Molly wyczuła, że i jej rozmówczyni dostrzega tę różnicę: kryło się to w jej sposobie siedzenia, sztywno wyprostowanych ramionach, kościstych dłoniach splecionych na biurku. Nagle stwierdziła, że musi, że po prostu musi obciągnąć spódniczkę i skrzyżować ręce na piersi. Odczuła też coś, czego nie doświadczyła od bardzo dawna.
Czuła, że się wstydzi.
– A teraz – zagaiła Linda – proszę mi opowiedzieć o swojej sytuacji.
– O mojej… sytuacji?
– Powiedziała pani przez telefon, że jest pani w ciąży. Czy ma pani objawy?
– Tak. Chyba tak.
– Może mi pani powiedzieć jakie?
– No… – Molly spojrzała w dół. Spódniczka podjechała jej do pół uda. Dziewczyna niespokojnie poruszyła się na krześle. – Rano wymiotuję. Na okrągło siusiam. I od jakiegoś czasu nie mam miesiączki.
– Od kiedy nie ma pani okresu? Molly wzruszyła ramionami.
– Nie jestem pewna. Ostatni miałam chyba w maju.
– To ponad cztery miesiące temu. Nie martwiła się pani, że tak bardzo się opóźnia?
– Bo ja wiem… Jakoś tego nie śledziłam. A potem złapałam grypę żołądkową i myślałam, że spóźnia się, bo zachorowałam. No i chyba nie chciałam się nad tym zastanawiać. Nad tym, co to znaczy. Wie pani, jak to jest.
Linda najwyraźniej nie wiedziała. Po prostu patrzyła na nią swoimi małymi oczkami.
– Jest pani mężatką?
Zaskoczona Molly parsknęła śmiechem.
– Nie, proszę pani.
– Ale uprawiała pani… seks. – Słowo to zabrzmiało jak zduszone chrząknięcie.
Molly znowu poruszyła się na krześle.
– No, tak – odrzekła. – Uprawiałam.
– Bez zabezpieczenia?
– Pyta pani o gumki? Nie, o gumkach to ja pamiętam, ale… Ale chyba miałam małą wpadkę.
Linda odchrząknęła.
– Molly, czy wie pani, jak teraz wygląda pani dziecko? Molly pokręciła głową.
– Ale rozumie pani, że tam, w brzuchu, nosi pani dziecko, prawda? – Podsunęła jej album, przerzuciła kilka kartek i wskazała zdjęcie dziecka zwiniętego w kłębuszek. – Tak wygląda czteromiesięczny płód. Ma buzię, rączki i stopki. Widzi pani, że jest już w pełni ukształtowany? To prawdziwe dziecko. Czyż nie jest piękne?
Molly zaszurała nogami.
– Zdecydowała się już pani na imię? Nie sądzi pani, że trzeba je jakoś nazwać? Kiedy zacznie się poruszać, a już wkrótce to pani poczuje, nie może pani mówić do niego „hej, ty”. Zna pani imię jego ojca?
– Nie.
– Jak w takim razie ma na imię pani tato? Molly przełknęła ślinę.
– William – szepnęła. – Tato ma na imię William.
– Bardzo ładnie! Może nazwie go pani Willie? Oczywiście, jeśli okaże się, że to dziewczynka, imię trzeba będzie zmienić. – Uśmiechnęła się do niej. – Jest tyle pięknych imion dla dziewcząt. Mogłaby pani nadać jej swoje…
Molly spojrzała na nią oszołomiona.
– Dlaczego pani mi to robi? – spytała cicho.
– Co takiego?
– Próbuje pani…
– Próbuję dać ci szansę, Molly. Jedyną szansę. Nosisz w sobie dziecko. Czteromiesięczny płód. Dobry Pan obarczył cię świętą odpowiedzialnością.
– Ale to nie dobry Pan mnie zerżnął. Kobieta aż sapnęła, położyła rękę na ustach. Molly znów poruszyła się na krześle.
– Chyba już sobie pójdę…
– Nie, nie. Próbuję tylko przedstawić ci możliwości, wszystkie możliwości. Masz wybór, Molly, nie wierz tym, którzy mówią inaczej. Możesz dać temu dziecku życie. Mały Willie może dzięki tobie żyć.
– Proszę go tak nie nazywać. – Molly wstała. Linda też.
– On ma imię. To człowiek. Mogę skontaktować cię z agencją adopcyjną. Są ludzie, którzy tego dziecka pragną, czekają na nie tysiące rodzin. Czas pomyśleć o kimś innym prócz siebie.
– Muszę myśleć o sobie – szepnęła Molly. – Bo nikt inny o mnie nie myśli.
Wyszła z biura na ulicę.
W budce telefonicznej znalazła książkę z bostońskimi numerami, wśród nich kliniki świadomego macierzyństwa, ale z adresem na drugim końcu miasta.
Muszę myśleć o sobie. Bo nikt inny o mnie nie myśli. I nigdy nie myślał.
Pojechała autobusem i po dwóch przesiadkach znalazła się o jedną ulicę od celu wyprawy.
Na chodniku falował tłum. Ludzie coś skandowali, ale słów nie rozumiała. Słyszała tylko pulsujący rytmicznie, hałaśliwy chór głosów. Z boku stali dwaj policjanci z założonymi rękami. Wyraźnie się nudzili.
Molly przystanęła, niepewna, czy podejść bliżej, czy nie. Raptem tłum skupił uwagę na samochodzie, który zaparkował przy krawężniku. W tej samej chwili z gmachu wyszły spiesznie dwie kobiety. Przebiły się buńczucznie przez tłum i zatrzymały przy samochodzie, pomogły wysiąść wystraszonej kobiecie i, otoczywszy ją kręgiem ramion, ruszyły z powrotem ku drzwiom.
Do akcji wkroczyli znudzeni policjanci. Przepychali się przez gąszcz ludzi, torując drogę idącym.
– Oto co robią tu z dziećmi! – wrzasnął jakiś mężczyzna i cisnął na chodnik słój.
Rozprysło się szkło, a na beton chlusnęła krew, struga szokująco szkarłatnej krwi.
– Dzieciobójcy! – skandował tłum. – Dzieciobójcy! Dzieciobójcy!
Trzy kobiety pochyliły głowy i na oślep szły za policjantami. Po chwili były już na schodach. Trzasnęły drzwi.
Molly poczuła, że ktoś szarpie ją za rękaw – jakiś mężczyzna wetknął jej do ręki broszurę.
– Przyłącz się do naszej krucjaty, siostro!
Molly spojrzała na broszurę. Widniało na niej zdjęcie uśmiechniętego dziecka z miękkimi, jaśniutkimi włosami. I napis: Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.
– Potrzebujemy nowych żołnierzy – dodał mężczyzna. – To jedyny sposób na pokonanie szatana. Chętnie cię wśród nas powitamy. – Wyciągnął do niej rękę, z dłonią jak u kościotrupa.
Molly wybuchnęła płaczem i uciekła.
Autobusem wróciła do swojej dzielnicy.
Kiedy weszła na schody, zegarek wskazywał piątą. Była tak zmęczona, że ledwo powłóczyła nogami i z trudem pokonała ostatnie piętro.
Padła na łóżko, a za chwilę do pokoju wtargnął Romy.
– Gdzie byłaś? – warknął.
– Na spacerze. Kopnął łóżko.
– Dorabiasz na boku, co? Mam na ciebie oko, wiem, gdzie łazisz.
– Daj mi spokój. Chce mi się spać.
– Puszczasz się? Gadaj, pieprzysz się na lewo?
– Wyjdź! Precz stąd! – Zepchnęła go nogą z łóżka.
Błąd. Romy wykręcił jej rękę. Zrobił to tak mocno i gwałtownie, że omal nie trzasnęły jej kości.
– Przestań! – krzyknęła. – Złamiesz mi…
– Zapominasz, kim jesteś, Molly Dolly. Zapominasz, z kim masz do czynienia. Nie lubię, jak znikasz, nie mówisz, dokąd wychodzisz.
– Puszczaj. Proszę cię, Romy, to boli!
Читать дальше