– A po co ci sarna, ty przeklęta wegetarianko!?
– Jak tam twoja stopa, Elwyn? – przerwała Claire. Spojrzał na nią i zamrugał, jakby zdziwiony jej widokiem.
– Potknąłem się – powiedział. – Nic takiego.
– Rana postrzałowa to zawsze coś. Mogę popatrzeć?
– Nie mam czym zapłacić… – Przerwał i uniósł jedną brew, zdradzając, że wpadł na chytry pomysł. – Chyba że zechce pani trochę dziczyzny.
– Chcę się tylko upewnić, że nie wykrwawisz się na śmierć, a rozliczymy się kiedy indziej. Mogę zobaczyć twoją stopę?
– Jak pani chce – odrzekł, zawracając do środka.
– To dopiero będzie frajda – zakpiła Rachel.
W kuchni było ciepło. Rachel dorzuciła do pieca brzozowe polano. Słodki dym rozsnuł się po kuchni, zanim zamknęła z powrotem żeliwną pokrywę.
– Zobaczmy tę stopę – powiedziała Claire.
Utykając, Elwyn doszedł do krzesła. Zostawiał na podłodze krwawe ślady. Miał na nodze skarpetkę. Koło dużego palca widniała dziura, jakby szczur wygryzł kawałek wełny.
– Wcale mnie nie boli – powiedział. – Moim zdaniem, nie warto się tak tym przejmować.
Claire przyklękła i zdjęła mu skarpetkę, która ściągała się wolno, bo do skóry przyklejała ją nie tylko krew, ale i pot, i martwa skóra.
– Boże drogi, Elwyn! – Rachel zakryła nos dłonią. – Czy ty nigdy nie zmieniasz skarpetek?
Kula przebiła ciało na wylot między dużym a drugim palcem. Claire znalazła pod spodem ranę wylotową. Elwyn już prawie nie krwawił. Usiłując nie udusić się smrodem, sprawdziła, czy wszystkie palce się ruszają, i uznała, że żaden nerw nie został uszkodzony.
– Będziesz musiał oczyścić stopę i codziennie zmieniać bandaże – powiedziała. – I powinieneś się zaszczepić przeciw tężcowi.
– Już byłem szczepiony.
– Kiedy?
– Rok temu zaszczepił mnie stary doktor Pomeroy. Kiedy się postrzeliłem.
– Co roku ci się to przytrafia?
– Wtedy to była druga noga. Nic takiego.
Doktor Pomeroy umarł w styczniu. Gdy osiem miesięcy temu Claire odkupiła jego praktykę, odziedziczyła także całą starą dokumentację medyczną. Może sprawdzić kartę Elwyna i datę ostatniego szczepienia.
– Chyba na mnie wypadło oczyszczenie tej stopy – oświadczyła Rachel z rezygnacją.
Claire wyjęła z torby lekarskiej małą buteleczkę betadiny.
– Proszę to dodać do wiadra ciepłej wody. Niech wymoczy stopę.
– Sam mogę to zrobić – powiedział Elwyn, wstając.
– W takim razie możemy ją od razu amputować! – ucięła Rachel. – Siadaj, Elwyn!
– O rany – westchnął i usiadł.
Claire położyła na stole kilka opakowań bandaży i gazy.
– Za tydzień przyjdź do mojego gabinetu, obejrzę, czy się goi.
– Mam za dużo roboty…
– Jeśli nie przyjdziesz, dopadnę cię. Zamrugał ze zdumieniem.
– Dobrze, pani doktor – zgodził się pokornie.
Ukryła uśmiech, wzięła torbę lekarską i wyszła. Przed domem psy walczyły o brudną kość. Na widok Claire przestały i najeżyły się. Czarny zbliżył się do niej i warknął.
– Idź sobie – powiedziała Claire, ale pies nie zareagował. Podszedł jeszcze bliżej, szczerząc kły. Drugi pies dostrzegł swoją szansę. Złapał kość i rzucił się do ucieczki. Był już w połowie podwórka, gdy czarny zauważył kradzież i rzucił się w pościg. Szczekając i warcząc, psy tarzały się po podwórku niczym płowo-czarna kula. Zapomniana kość leżała koło furgonetki Claire.
Claire otworzyła drzwi samochodu i wsuwała się już za kierownicę, gdy nagle uświadomiła sobie, co zobaczyła. Spojrzała na ziemię. Kość miała niecałe trzydzieści centymetrów długości i rdzawo-brązowy kolor. Jeden koniec odłamał się, pozostawiając ostre szpikulce. Drugi koniec był cały i pozwalał rozpoznać, co to jest.
Była to kość udowa. Ludzka.
Lincoln Kelly, komendant policji w Tranquility, dogonił w końcu swoją żonę piętnaście kilometrów za miastem.
Jechała osiemdziesiątką skradzionym chevroletem, zamiatając tyłem od jednego brzegu drogi do drugiego. Obluzowana rura wydechowa nieciła iskry przy każdej nierówności na drodze.
– Och, jak rany – powiedział siedzący obok Lincolna Floyd Spear. – Doreen dziś naprawdę odbiło.
– Cały ranek byłem na szosie – oznajmił Lincoln. – Nie miałem kiedy do niej zajrzeć. – Włączył syrenę z nadzieją, że to skłoni Doreen do zwolnienia. Zamiast tego kobieta dodała gazu.
– I co teraz? – spytał Floyd. – Mam wezwać posiłki? Posiłki oznaczały Hanka Dorra, bo tylko on jeszcze patrolował tego ranka ulice.
– Nie – powiedział Lincoln. – Spróbuj ją namówić, żeby się zatrzymała.
– Przy dziewięćdziesiątce?
– Weź megafon.
– Hej, Doreen, zatrzymaj się! No, kochanie, zrobisz komuś krzywdę! – rozległ się przez megafon głos Floyda.
Chevrolet nadal jechał slalomem.
– Możemy zaczekać, aż skończy jej się benzyna – zaproponował Floyd.
– Mów do niej.
– Doreen, Lincoln tu jest! No dalej, kochanie, zatrzymaj się! Chce cię przeprosić!
– Chcę co?!
– Zatrzymaj się, Doreen, niech sam ci to powie!
– O czym, ty do diabła, mówisz? – zdenerwował się Lincoln.
– Kobiety zawsze chcą, żeby mężczyźni je przepraszali.
– Ale ja nic nie zrobiłem!
W samochodzie przed nimi nagle zapaliły się światła stopu.
– Widzisz? – powiedział Floyd, gdy chevrolet zjechał na pobocze. Lincoln zatrzymał wóz patrolowy i wysiadł.
Doreen siedziała zgarbiona za kierownicą. Rude włosy miała potargane, ręce jej się trzęsły. Lincoln otworzył drzwiczki, sięgnął przez żonę i wyjął kluczyki ze stacyjki.
– Musisz pojechać z nami na posterunek, Doreen – oznajmił zmęczonym głosem.
– Kiedy wrócisz do domu, Lincoln? – spytała.
– Później o tym porozmawiamy. No, kochanie, przesiądź się do mojego wozu. – Ujął ją za łokieć, ale strząsnęła jego dłoń i uderzyła ją.
– Chcę wiedzieć, kiedy wrócisz do domu – powtórzyła.
– Już wiele razy o tym rozmawialiśmy.
– Wciąż jesteśmy małżeństwem. Wciąż jeszcze jesteś moim mężem.
– Nie ma sensu dalej o tym mówić. – Znowu ujął ją za łokieć i już niemal udało mu się wyciągnąć ją z samochodu, gdy odsunęła się i wymierzyła mu cios w szczękę. Zatoczył się do tyłu, w głowie mu zaszumiało.
– Hej! – Floyd chwycił Doreen za ramiona. – Hej, co ty wyrabiasz!
– Puść mnie! – wrzasnęła. Wyrwała się Floydowi i znów zamierzyła się na męża.
Tym razem Lincoln zrobił unik, co tylko bardziej rozwścieczyło Doreen. Zamachnęła się jeszcze raz, zanim Lincolnowi i Floydowi udało się unieruchomić jej ręce.
– Niechętnie to robię, ale dziś nie można z tobą postępować po dobroci – powiedział Lincoln, zakładając żonie kajdanki. Plunęła mu w twarz. Wytarł się rękawem i cierpliwie usadził Doreen na tylnym siedzeniu wozu patrolowego.
– O rany – rzekł Floyd. – Wiesz, że będziesz musiał ją zarejestrować.
– Wiem – westchnął Lincoln, siadając za kierownicą.
– Nie możesz się ze mną rozwieść, Lincoln! – odezwała się Doreen. – Obiecałeś mnie kochać i wielbić!
– Ale nic nie wiedziałem o piciu – uciął, zawracając samochód.
Bez pośpiechu wracali do miasta. Przez całą drogę Doreen równo klęła. To wszystko przez picie. Alkohol odkorkowywał butelkę z dręczącymi ją demonami.
Lincoln wyprowadził się z domu dwa lata temu. Uznał, że poświęcił swemu małżeństwu moc wysiłków i dziesięć lat życia. Poddawanie się nie leżało w jego naturze, ale w końcu rozpacz wzięła górę. Do tego doszło poczucie, że ma czterdzieści pięć lat, a życie, pozbawione radości i prowadzące donikąd, przemija nieuchronnie. Żałował, że nie jest w stanie dać Doreen tego, czego potrzebuje, że nie czuje już do niej tego, co czuł w początkach małżeństwa, gdy była wesoła i trzeźwa, i nie poddawała się, tak jak teraz, atakom wściekłości. Czasem szukał w sercu śladów miłości, jakiejś iskry wśród popiołów, ale niczego nie znajdował. Popioły wystygły. A on był zmęczony.
Читать дальше