Ale przede wszystkim rozumieli, że nie wolno stać w miejscu, trzeba iść naprzód, bo inaczej się ryzykuje przygniecenie potwornym ciężarem wyrzutów sumienia.
Tuż po jedenastej Kimberly wsiadła do samochodu. Wcześniej sprawdziła w Internecie prognozę pogody i warunki na drogach. Z informacji wynikało, że autostrada GA-400 jest przejezdna. Alpharetta leży tylko czterdzieści kilometrów na północ od siedziby FBI w Atlancie, więc Kimberly dojechała na miejsce stosunkowo szybko.
O tej porze roku było już po sezonie futbolowym. Trener Urey prowadził lekcję wychowania fizycznego z grupą niezgrabnych nastolatków z pierwszych klas, którzy składali się głównie z rąk i nóg oraz kolczyków umiejscowionych w różnych dziwnych miejscach. Gdy Kimberly w końcu znalazła salę gimnastyczną, od razu do niej podszedł i nawet nie zerknął na legitymację. Sama jej obecność wystarczyła mu za pretekst do zrobienia sobie upragnionej przerwy.
Na rozgrzewkę zadała mu garść grzecznościowych pytań o wyniki sezonu futbolowego, opinię o nowym liceum i potencjalne talenty wśród uczniów.
Urey, który był niemal tak szeroki jak wysoki, z obowiązkowym brzuszkiem i fryzurą na rekruta, chętnie odpowiadał. Powinni byli dostać się do finałów stanowych. Chłopaki mają zapal, ale to młoda drużyna, robi jeszcze sporo błędów. Jak Bóg da, może w przyszłym roku się uda.
Wyszli na korytarz. Urey zaproponował Kimberly szklankę wody. Spojrzał na jej brzuch i widać było w jego oczach, że zmaga się z myślami: Jest w ciąży czy nie jest? Agentkom w ogóle wolno mieć dzieci? W końcu uznał, że lepiej się nie odzywać.
– Chciałam się z panem zobaczyć, ponieważ szukam jednego z pańskich byłych zawodników – zaczęła Kimberly, kiedy skręcili za róg obszernego korytarza obstawionego metalowymi szafkami. – Proszę się nie niepokoić, to nic poważnego. Porządkuję tylko stare sprawy i chciałam mu zwrócić jego własność.
– Jego własność?
– Szkolny sygnet. Wygrawerowano na nim symbole drużyny i numer koszulki. Stąd wiedziałam, gdzie przyjść.
– O, tak. Dzieciaki pakują tam, co się da. Gdybyśmy w naszych czasach mieli takie możliwości…
Kimberly pokiwała głową ze zrozumieniem. Urey właśnie wszedł na tę samą ścieżkę, po której stąpał Mac. Mężczyźni chyba rzeczywiście traktują to śmiertelnie poważnie. Ordery, medale, te sprawy.
– Zna pani jego nazwisko? – spytał Urey. – Albo proszę mi podać numer koszulki, to resztę już zdołam ustalić. Nie żebym spędzał z tymi chłopakami aż tyle czasu.
– Właściciel sygnetu skończył szkołę w dwa tysiące szóstym roku. Jeśli dobrze interpretuję te oznaczenia, grał na pozycji rozgrywającego z numerem osiemdziesiąt sześć.
Urey stanął. W świetle jarzeniówek jego twarz przez moment wydała się szara. Zebrał się w sobie, wyprostował i rzekł:
– Szkoda, że pani wcześniej nie zadzwoniła, oszczędziłbym pani drogi. Sygnet należał do Tommy'ego Marka Evansa. Świetny chłopak, jeden z lepszych zawodników, jakich miałem. Znakomicie rzucał, miał też silną psychikę. Wytrzymywał presję. Zdał maturę z wyróżnieniem i dostał stypendium sportowe na uniwersytecie Penn State.
– Czyli nie ma go w mieście? Wyjechał na studia?
Urey pokręcił głową.
– W zeszłym roku odwiedził rodziców w Boże Narodzenie. Nie wiadomo, prawdopodobnie wybrał się na przejażdżkę, ale najwyraźniej znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dostał dwie kule w głowę, prosto w czoło. Rodzice do dzisiaj nie mogą się pozbierać. Człowiek po prostu się nie spodziewa, że taki młody, zdrowy, przystojny chłopak może nagle zginąć.
Pan Hamburger zabrał mnie do parku.
Młodsze dzieci huśtały się na huśtawkach i kręciły na karuzelach. Część starszych, bliższych mi wiekiem, grała w kosza na wydeptanym boisku.
Pan Hamburger trącił mnie łokciem.
– Idź, pograj z nimi. Pozwalam ci. Nabierzesz trochę rumieńców, bo wyglądasz jak śmierć.
Przez chwilę nie wierzyłem, że mówi poważnie. Dopiero gdy mnie szturchnął tak, że prawie się przewróciłem, ocknąłem się i poszedłem. Dołączyłem do drużyny grającej w koszulkach. Gdybym się rozebrał, mogłoby to wywołać szereg niepotrzebnych pytań.
Na początku trzymałem się trochę z boku. Dziwnie było znaleźć się na boisku wśród innych dzieci, słyszeć ich śmiechy, patrzeć, jak zwinnie dryblują, a czasem zaklną pod nosem, gdy któryś nie trafi do kosza lub dostanie łokciem w brzuch. Cały czas czekałem, że któryś stanie, spojrzy na mnie i powie: „O kurde, a tobie co się stało?”. Chciałem usłyszeć: „Hej, stary, obudź się. To był tylko zły sen, ale już po wszystkim, a życie jest fajne”.
Ale żaden nic nie powiedział. Dalej grali w kosza.
W końcu i ja zacząłem.
Czułem zapach świeżo skoszonej trawy. Słyszałem odgłosy beztroskiej zabawy dzieciaków korzystających z tych ostatnich dni, zanim zaczną się nieznośnie upały i wszyscy ruszą na baseny. Były ptaki, kwiaty, bezkresne błękitne niebo i w ogóle tyle… wszystkiego. Świat.
Zakręciło mi się w głowie.
Podbiegłem do kosza. Trafiłem. Ktoś mnie poklepał po ramieniu.
– Niezły rzut.
Rozpromieniłem się i powtórzyłem atak.
Ja już nie wiem, co to czas. Czas dotyczy innych dzieci, chłopców, którzy nie zostali schwytani w miażdżący uścisk Pana Hamburgera. Ja po prostu jestem, dopóki ktoś mi nie powie inaczej. Wtedy mnie nie ma.
A więc grałem w kosza, dopóki Pan Hamburger nie kazał mi przestać.
Odciągnął mnie na bok. Słońce zaczynało powoli zachodzić. Część chłopców się rozeszła. Mamy i starsze siostry pozbierały mniejsze dzieci niczym kaczki swoje pisklęta i odprowadziły do domów.
Zauważyłem, że w piaskownicy bawi się samotny chłopczyk bez opieki.
Pan Hamburger też go zauważył.
Spojrzał na mnie.
– Przyprowadź mi go.
Bezustanny krzyk. Przeraźliwy szloch i zawodzenie. Próbowałem zatkać uszy. Pan Hamburger na chwilę przerwał i uderzył mnie w twarz, aż się zatoczyłem na ścianę. Potem rąbnął mnie w brzuch, a kiedy zgiąłem się wpół, wziął mnie pod brodę.
– CO JA POWIEDZIAŁEM, GÓWNIARZU! MASZ SIĘ PRZYGLĄDAĆ!
I znowu ten krzyk. Wreszcie Pan Hamburger stęknął, zwalił się na bok i tradycyjnie zaczął się rozglądać za papierosem.
Poczułem smak krwi. Cały czas przygryzałem język, a policzek miałem rozcięty sygnetem Pana Hamburgera. Zrobiło mi się niedobrze. Myślałem, że zaraz zwymiotuję.
Chłopczyk przestał się szarpać. Leżał nieruchomo na łóżku z otępiałym wyrazem twarzy i szklanymi oczami.
Ciekawe, pewnie i ja tak kiedyś wyglądałem.
Nagle złapał mój wzrok i zaczął się we mnie wpatrywać, bardzo długo i bardzo intensywnie. „Błagam… „.
Wybiegłem z pokoju, zdążyłem do łazienki w ostatniej chwili. Kiedy zacząłem wymiotować, nie mogłem przestać. Nie potrafiłem wyrzygać z siebie tego koszmaru. Wsiąkł w mój krwiobieg. Nie mogłem się go pozbyć. Leciała ze mnie sama woda i żółć, aż w końcu zrobiło mi się słabo i upadłem na podłogę.
Wtedy straciłem przytomność. Błoga chwila, która niestety szybko się skończyła.
Gdy się ocknąłem, znów usłyszałem odgłosy. Tym razem chrapania. To nie potrwa długo. Godzinę, może dwie.
Читать дальше