Lecz huku nie było. Jednym dźwiękiem, jaki dobiegał z ciemności, był jego własny, zdyszany oddech. Czy Stratton odszedł? Jeśli gdzieś tam czekał na nich, zginą. Ale z pewnością umrą, jeśli takiej próby nie podejmą. Chcąc oszczędzać słabnące baterie, zapalił latarkę tylko na moment, by upewnić się, gdzie są Morgen i Zoe. Potem wyłączył ją i ruszył w ich kierunku.
Ciemność była ich przyjacielem, bo mogli się w niej skryć. Ale ciemność była równocześnie ich wrogiem; w mroku czyhały na nich pułapki pozostawione przez wrogów dawnych i nowych.
Zabrali ze sobą wodę, kuchenkę turystyczną, linę, która wciąż jeszcze była przywiązana do drzwi skarbca, oraz jeden z koców, które Stratton wyrzucił ze swego plecaka.
Seth zapalił kuchenkę i w łagodnym niebieskim świetle płomienia ruszyli w drogę szlakiem zrobionym z sadzy. Anemiczne światło doprowadziło ich aż do rozległego pola minowego. Seth zapalił latarkę i krok po kroku przebyli niebezpieczny odcinek.
Resztę drogi pokonali bez większego trudu, przede wszystkim dzięki szlakowi sadzy, który wskazywał obejścia min i innych pułapek. W kilku miejscach Stratton wyraźnie starał się zetrzeć czarny pył, lecz bezskutecznie. Usiłował też odciąć im powrotną drogę, wyciągając deski tworzące kładkę nad rwącym podziemnym potokiem w tunelu, ale wystarczyło kilka rzutów lassem z liny taterniczej i Seth zdołał uchwycić koniec jednej z desek. Potem przeciągnął ją na swoją stronę. Wreszcie przewiązany liną w pasie przeszedł po tej kołyszącej się kładce, asekurowany przez Zoe i Morgena. Kiedy znalazł się już po drugiej stronie, przerzucił pozostałe deski, żeby Zoe i ojciec Morgen mogli bezpiecznie przejść.
Zapadał już zmrok, gdy dotarli do wyjścia. Burza śnieżna całkowicie ustała, nad głową mieli bezksiężycowe niebo rozjaśnione gwiazdami. Ostry wiatr lamentował żałośnie w konarach drzew.
Jeden ze skuterów śnieżnych zniknął, w pozostałych Stratton wyjął przewody rozdzielaczy; musiał je zabrać albo gdzieś je rzucił.
Seth pomyślał chwilę, potem wyciągnął z jednego skutera świecę zapłonową i zaniósł ją do drugiego pojazdu, połączył pierwszy skuter z rozdzielaczem i potem z cewką wysokiego napięcia. Silnik zaryczał, kiedy nacisnął rozrusznik.
Wszyscy troje wsiedli na skuter, Seth zajął miejsce za kierownicą.
– Pojechał do Innsbrucku – odezwał się Morgen beznamiętnym głosem, przerywając grobową ciszę. – Stratton pojechał do Innsbrucku.
– Skąd ojciec wie? – Seth usiłował przekrzyczeć ryk skutera.
– Brown.
– Co? Nie rozumiem.
– Powiedziałem panu, że kiedyś wyjaśnię, co znaczy to słowo, czyż nie tak?
Seth przytaknął, chociaż zastanawiał się, czy wydarzenia dnia nie pomieszały staremu księdzu w głowie.
– To nie chodziło o kolor – tłumaczył cicho Morgen.
Seth wyłączył silnik, chcąc słyszeć lepiej.
– To chodziło o Brauna. Braun. Tamten ksiądz w Amsterdamie wypowiedział to słowo tuż przed śmiercią, jak gdyby wskazując winnego. Modliłem się, żebym się mylił, ale wszystko wskazuje na to, że tak właśnie jest.
Morgen skierował na Setha oczy, w których malowało się cierpienie.
– Braun mieszka pod Innsbruckiem. Stratton zabrał Pasję Zofii do niego. Musimy tam jechać.
Seth czekał na dalsze informacje, lecz Morgen zamilkł. Ponownie więc uruchomił silnik skutera i skierował pojazd w dół zbocza.
Brzask ledwo co zaczął wydobywać cienie kolumnady Berniniego wokół placu Świętego Piotra, a rzymska policja już rozpoczęła przygotowania do cotygodniowej papieskiej audiencji, ustawiając barierki rozdzielające tłum.
Od dłuższego już czasu środa była dniem, w którym papież udzielał audiencji zwykłym ludziom przybywającym z całego świata. I chociaż ta wypadała dzień po Bożym Narodzeniu, Ojciec Święty nie widział żadnego powodu, by odwoływać zwyczajowe zgromadzenia wiernych.
Papież szedł zamyślony z prywatnej kaplicy, wzmocniony dziewięćdziesięcioma minutami godzinek, hymnów pochwalnych oraz odprawioną prymarią – pierwszą mszą dnia powszedniego.
Zatrzymał się przy oknie swego apartamentu w Pałacu Apostolskim i spojrzał na to, co dzieje się poniżej. Dostrzegł zgromadzony już niewielki tłumek, który później miał zająć całe audytorium, jakie Paweł VI wyznaczył na miejsce audiencji generalnych. Audiencje te sprawiały mu szczególną radość. Miał do czynienia z prawdziwymi ludźmi, z bożym stadłem, do którego pasterzowania go wybrano. Nikt nie mógł mu tego odebrać, nawet Braun.
Papież starał się opanować narastający w nim gniew. Zaufał kardynałowi Braunowi w wielu najdelikatniejszych kwestiach Kościoła, bronił go przed tymi, którzy uznawali go nastawionego za zbyt wojowniczo, za pozbawionego zdolności do wybaczania. Gdy tak spoglądając teraz w dół, na ludzi, którzy wstali w środku nocy, by dotrzeć tu przed wschodem słońca, papież poczuł, jak do oczu napływają mu łzy rozgoryczenia, złości i smutku. Jeśli Braun dopnie swego – a zuchwały kardynał prawie zawsze osiągał swoje cele – wkrótce to ten ambitny Austriak będzie udzielał tych publicznych audiencji.
Papież, wstrząsany dreszczem, wziął głęboki oddech, potem wypuścił powietrze z westchnieniem, w którym zawierał się ból całego świata. Tego ranka jego cierpienie wiązało się wyłącznie z odkryciem cudownego Całunu oraz Pasji Zofii.
Braun obudził go wczoraj późną nocą, przekazując tę wiadomość i żądając natychmiastowego zwołania Kolegium Kardynałów. Podkreślił przy tym, że zgodnie z postanowieniami prawa kanonicznego żąda jego abdykacji.
– Abdykacja zgodna z literą prawa kanonicznego – papież prychnął do siebie. Odwrócił się od okna i ruszył w stronę sali jadalnej; pomimo kryzysu na szczytach władzy kościelnej odczuwał głód.
Natychmiast po telefonie Brauna wysłał do Innsbrucku Richarda Bordena, swojego sekretarza stanu, oraz zespół watykańskich archiwistów, w celu potwierdzenia autentyczności zdobyczy Brauna. Papież spoglądał nerwowo na stary zegar wiszący na ścianie. Kiedy Borden wreszcie zadzwoni? Z pewnością dla nich wszystkich była to bezsenna noc. Ale kiedy w końcu zadzwoni?
Wszedł do sali jadanej i pozdrowił członków swego osobistego personelu. Odpowiedzieli, lecz z ich oczu przebijały smutek i niepewność. Czyżby wiedzieli? Ale skąd?
Telefon zadzwonił, kiedy papież zagłębił się w lekturze dziennika „Romę Daily American”. Odebrał w prywatnym gabinecie.
– Tak, Richardzie? – Starał się, by jego głos brzmiał po godnie. – Cóż stwierdziłeś?
Po chwili twarz papieża zmarszczyła się niczym papier, jego zwykle podniesiona głowa opadła, a barczyste ramiona opadły. Nerwowo rozglądał się za krzesłem, na którym mógłby usiąść.
– Tak – odezwał się, a był to głos starca. – Rozumiem.
I znów słuchał.
– Czy jest cokolwiek… Cokolwiek, co możemy zrobić? Słuchając, potrząsał z niedowierzaniem głową, jak gdyby sekretarz mógł to widzieć, wreszcie powiedział stanowczo:
– Nie! Nie wolno ci tego zrobić. W ten sposób zniżylibyśmy się do poziomu moralnego rynsztoka, tak jak on. Wracaj jak najszybciej. Jesteś mi tu potrzebny.
Papież odłożył niespiesznie słuchawkę i ruszył do swej prywatnej kaplicy. Przechodząc korytarzem, spojrzał przez okno. Brzask zabarwił plac na kolor jasnoróżowy. Tłum powoli wzbierał. Spojrzał na ludzi z gorzką czułością kogoś, kto mówi żegnaj.
Potem poszedł pomodlić się o cud.
– To wspaniałe, Georg, po prostu wspaniałe. – Braun obchodził dokoła stół konferencyjny w sali, gdzie zbierała się Rada Ekumeniczna.
Читать дальше