Dean Koontz - Szepty
Здесь есть возможность читать онлайн «Dean Koontz - Szepty» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Триллер, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Szepty
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Szepty: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Szepty»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Szepty — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Szepty», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Odłożył słuchawkę.
Krew spłynęła mu ze spodni na buty i już kapała na chodnik.
Zdjął słuchawkę z zaczepu i odłożył ją na metalową półkę wiszącą obok aparatu. Wybrał dziesięciocentówkę spośród pozostałych drobnych, które położył na tej samej półce, ale jego palce nie pracowały prawidłowo; upuścił ją i w osłupieniu patrzył, jak się toczy po makadanie. Znalazł drugą dziesięciocentówkę. Trzymał ją najmocniej, jak potrafił. Dźwignął monetę, jakby to był ołowiany dysk wielkości opony samochodowej, wrzucił w końcu do odpowiedniego otworu. Próbował wykręcić zero. Nie znalazł w sobie nawet tyle siły, żeby wykonać tak drobne zadanie. Jego napakowane mięśniami ręce, szerokie ramiona, gigantyczna klatka piersiowa, potężny kark, twardy, pofałdowany brzuch i masywne uda go zawiodły.
Nie był w stanie zadzwonić, nie mógł już nawet dłużej utrzymać się na nogach. Upadł, obrócił się raz i wyciągnął się na makadamie z twarzą zwróconą w dół.
Nie był w stanie się ruszyć.
Nic nie widział. Był ślepy.
To był niezwykle ciemny mrok.
Bał się.
Zaklinał się, że powróci od umarłych tak jak Katarzyna. Wrócę i dopadnę ją, pomyślał. Wrócę. Ale zupełnie w to nie wierzył.
Kiedy tam leżał, coraz bardziej majacząc, doznał zadziwiającego przebłysku świadomości. Czy te powroty Katarzyny od umarłych to aby nie była całkowita pomyłka? Czy odbywały się one tylko w jego wyobraźni? Czy po prostu zabijał kobiety, które ją tylko przypominały? Niewinne kobiety? Czy jest szaleńcem?
Nowy wybuch bólu odrzucił wszystkie te myśli i zmusił, by przypomniał sobie o duszącej go ciemności.
Poczuł, że coś na niego wpełza.
Coś wpełzało mu na ręce i nogi.
Coś wpełzało mu na twarz.
Próbował krzyknąć. Nie mógł.
Usłyszał szepty.
Nie!
Dostał rozwolnienia.
Jak wielka, ciemna rzeka zalał go wściekły, świszczący chór spotęgowanych szeptów.
W czwartek rano Tony Clemenza i Frank Howard odszukali Jilly Jenkins, dawną przyjaciółkę Bobby’ego „Angela” Valdeza. Jilly widziała po raz ostatni gwałciciela i mordercę o dziecięcej twarzy w lipcu. W tym właśnie czasie Bobby porzucił pracę w pralni Vee Vee Gee przy Bulwarze Olimpijskim. To było wszystko, co Jilly wiedziała.
Vee Vee Gee mieściła się w dużym, jednopiętrowym budynku wybudowanym na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to cała grupa obłąkanych architektów z Los Angeles po raz pierwszy wpadła na pomysł skrzyżowania namiastki hiszpańskich kształtów i form z budownictwem przemysłowym. Tony nigdy nie potrafił zrozumieć, jak nawet najmniej wrażliwy architekt potrafił dostrzec piękno w tak groteskowej krzyżówce. Dach z pomarańczowo – czerwonych cegieł był usiany mnóstwem kominów z ogniotrwałej cegły i skorodowanymi odpowietrznikami, przy czym z jakiejś połowy tych otworów unosiła się para. Okna obramowano ciężkimi belkami, ciemnymi i nieciosanymi, jakby to były casa jakichś wielkich i bogatych terrateniente, ale brzydkie szyby fabrycznych okien poprzetykano drutem. Tam gdzie powinny być werandy, znajdowały się doki załadunkowe. Mury były proste, rogi ostre, cała konstrukcja wyglądała niczym pudło – w odróżnieniu od zgrabnych łuków i zaokrąglonych krawędzi prawdziwych budowli hiszpańskich. Budynek przypominał starzejącą się prostytutkę, która nosi bardziej wyrafinowane stroje, niż to do niej pasuje, rozpaczliwie starając się udawać damę.
– Po co oni to robili? – spytał Tony, zamykając drzwi nieoznakowanego policyjnego sedana.
– Co robili? – spytał Frank.
– Dlaczego wybudowali tyle ohydnych rzeczy? Jaki był w tym sens?
Frank zamrugał.
– Co w tym takiego ohydnego?
– Czy to cię nie męczy?
– To pralnia. Czy pralnie nie są nam potrzebne?
– Czy masz w rodzinie architekta?
– Architekta? Nie – powiedział Frank. – A czemu pytasz?
– Tylko się zastanawiałem.
– Wiesz, czasami to, co mówisz, zupełnie nie trzyma się kupy.
– Już to słyszałem – powiedział Tony.
W biurze znajdującym się od frontu budynku, w którym poprosili o widzenie z właścicielem, Vincentem Garamalkisem, przyjęto ich co najmniej chłodno. Sekretarka była otwarcie wroga. W ciągu czterech lat pralnia Vee Vee Gee zapłaciła cztery kary za zatrudnianie cudzoziemców nie posiadających odpowiednich dokumentów. Sekretarka była przekonana, że Frank i Tony są agentami z Biura Imigracji i Naturalizacji. Złagodniała nieco, kiedy zobaczyła ich legitymacje policyjne, ale nadal odpowiadała półgębkiem, dopóki Tony nie przekonał jej, że ani trochę nie interesują ich narodowości pracowników Vee Vee Gee. W końcu niechętnie przyznała, że pan Garamalkis jest na miejscu. Już miała ich zaprowadzić do niego, kiedy zadzwonił telefon, więc pośpiesznie powiedziała im, którędy mają iść, i poprosiła, by sami znaleźli drogę.
W ogromnym, głównym pomieszczeniu pralni pachniało mydłem, bielidłem i parą. Panowały w nim gorąco, wilgoć i hałas. Przemysłowe pralki łomotały, brzęczały i kląskały. Monotonnie wirowały i terkotały ogromne suszarki. Tony’emu drętwiały zęby od klekotu i gwizdu automatycznych składarek. Większość pracowników – krzepcy mężczyźni rozładowujący wozy z pralni i obsługujący maszyny oraz kobiety pakujące bieliznę przy podwójnym rzędzie długich stołów – rozmawiała między sobą głośno i zapalczywie po hiszpańsku. Kiedy Tony i Frank przeszli z jednego końca pomieszczenia do drugiego, część hałasu ustała, ponieważ pracownicy zamilkli i przyglądali im się podejrzliwie.
Vincent Garamalkis siedział przy zniszczonym biurku na końcu wielkiej sali. Biurko stało na trzystopowej platformie, dzięki której szef mógł obserwować swoich pracowników. Widząc nadchodzących, Garamalkis wstał i podszedł do brzegu platformy. Był niskim, krępym i łysiejącym mężczyzną, o ostrych rysach i łagodnych, piwnych oczach, które nie pasowały do reszty twarzy. Stanął z rękoma wspartymi na pośladkach, jakby się buntował przeciwko obecności Tony’ego i Franka w tym miejscu.
– Policja – powiedział Frank błyskając swoją legitymacją.
– Aha – bąknął Garamalkis.
– Nie Biuro Imigracji – zapewnił go Tony.
– Czemu miałbym się bać biura? – spytał zaczepnie Garamalkis.
– Pańska sekretarka się bała – stwierdził Frank.
Garamalkis spojrzał na nich spode łba.
– Ja jestem czysty. Najmuję wyłącznie obywateli USA i zameldowanych cudzoziemców.
– No jasne – zauważył sarkastycznie Frank. – A niedźwiedzie już nie srają w lasach.
– Niech pan posłucha – powiedział Tony – naprawdę nas nie obchodzi, skąd są pańscy pracownicy.
– Więc czego chcecie?
– Chcielibyśmy zadać kilka pytań.
– Na jaki temat?
– Chodzi o tego człowieka – wyjaśnił Frank, podając trzy fotografie twarzy Bobby’ego Valdeza.
Garamalkis spojrzał na zdjęcia.
– A w czym rzecz?
– Czy pan go zna? – spytał Frank.
– A bo co?
– Chcemy go znaleźć.
– Po co?
– Jest zbiegiem.
– A co zrobił?
– Słuchaj pan – wybuchnął Frank, rozzłoszczony zdawkowymi odpowiedziami krępego mężczyzny. – Ode mnie zależy, czy nam pójdzie ze sobą gładko, czy też nie. Możemy to załatwić tutaj albo na komisariacie. Jeśli chcesz się pan bawić w twardziela, to możemy zaprosić do zabawy Biuro Imigracji i Naturalizacji. Zupełnie nas nie obchodzi, czy tu się najmuje jakichś Meksów, ale jeśli pan nie będzie rozmowniejszy, to dopilnujemy, żebyś pan splajtował obojętnie z jakiego powodu. Zrozumiane?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Szepty»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Szepty» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Szepty» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.