– Nikogo nie wpuszczaj pod moją nieobecność – poleciłem mu. – Możesz przyjmować rozkazy wyłącznie od mojej żony i córki. Rozumiesz?
Kiwnął powoli głową.
– Rozumiem, że mam pilnować tego domu dla mojego pana, Wielkiego. – Uśmiechnął się do mnie, a mnie ciarki przeszły po plecach.
Kiedy wyszedłem na ulicę, gdzie czekał na mnie posłaniec Mecji, wyszeptałem krótką modlitwę do Minerwy, błagając o opiekę nad moją rodziną.
– Dokąd idziemy? – spytałem niewolnika, wysokiego i postawnego mężczyznę.
– O, tam. – Wskazał palcem gdzieś za Forum, w stronę Eskwilhiu.
Podejrzewałem, że jest nieco ograniczony. Możni ludzie często wolą wybierać na posłańców co głupszych niewolników, którzy nie są zdolni nauczyć się czytać, jako że tylko takim można ufać, iż tego nie zrobią.
Ulica na krawędzi wzgórza była dzisiaj tak samo zatłoczona jak poprzedniego dnia. Przedarliśmy się na drugą stronę, lawirując między wózkami i lektykami, po czym skierowaliśmy się ku Pochylni, by jak najszybciej dostać się na Forum. I ta droga była jednak przepełniona; ludzie szli ściśnięci ramię przy ramieniu i nie było mowy, by jakikolwiek pojazd mógł się tędy przedostać. Zejście było powolne i uciążliwe. Tłum zepchnął nas pod skalną ścianę, zasłaniając widok na Forum. Ludzie tłoczyli się, potrącali, deptali sobie po nogach, słychać było okrzyki bólu i obelgi. Dochodziło nawet do bójek.
Kiedy zeszliśmy do podnóża Palatynu, tłok zgęstniał tak, że przywiódł mi na myśl stado owiec pędzonych ciasnym przejściem. Pochylnia zwężała się tutaj jeszcze bardziej i skręcała ostro w prawo, pomiędzy masywny mur domu westalek i świątynię Kastora i Polluksa. Ścisk zaczynał się robić niebezpieczny. Gdzieś z tyłu usłyszałem przenikliwy krzyk kobiety. Panika jak gwałtowna fala przypływu ogarnęła tłum, który nagle rzucił się przed siebie w opętańczym pędzie. Ścisnąłem rękę posłańca. Obejrzał się przez ramię, wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu i pociągnął mnie naprzód, niemal unosząc w powietrze. Wokół nas kłębiło się morze twarzy. Ludzie krzywili się z bólu, krzyczeli, jęczeli. W oczach niektórych widać było dziki strach, inni patrzyli tępo przed siebie, jakby nie rozumieli, co się z nimi dzieje. Ze wszystkich stron byłem popychany, potrącany, uderzany łokciami i wymachującymi rękami. Czułem się bezsilny jak kamyk w lawinie.
I nagle dróżka wpadła na otwartą przestrzeń Forum. Niewolnik pociągnął mnie za sobą za róg budynku. Potykając się, weszliśmy na stopnie schodów świątyni Kastora i Polluksa. Usiadłem i otwartymi ustami łapczywie chwytałem powietrze.
– Mogli nas zadeptać na śmierć – zauważył niewolnik.
Tym oczywistym stwierdzeniem przypomniał mi Dawusa. Patrzyliśmy, jak ludzie wylewają się z wąskiego przejścia na plac, oszołomieni i wstrząśnięci, wielu ze łzami w oczach. W końcu nurt tej ludzkiej rzeki zwolnił i opadł, a ci, którzy wyłaniali się zza rogu na końcu, wydawali się zupełnie nieświadomi, że przed ich nadejściem działo się cokolwiek niezwyczajnego.
Gdy tylko udało mi się wyrównać oddech, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nad Forum unosiła się aura nierealności, jakby kontynuacja koszmaru na Pochylni. Miałem wrażenie, że mijamy serię scen teatralnych ustawionych przez jakiegoś obłąkanego reżysera. Ludzie wbiegali i wybiegali ze świątyń, machając świecami wotywnymi i wzywając opieki bogów. Zbite w gromadki rodziny żegnały się ze sobą, trzymając się za ręce i płacząc, niektórzy nawet klękali, by ucałować ziemię, a wysiadujący na murach mali ulicznicy rzucali w nich kamieniami i wulgarnymi uwagami. Gniewny tłum zebrany przed bankami i kantorami również obrzucał kamieniami zamknięte na głucho drzwi. Przygnębione kobiety kręciły się między opustoszałymi straganami, wymiecionymi do czysta przez spekulantów i tych, którzy wcześniej gromadzili zapasy żywności. Najdziwniejsze jednak było to, że ludzie zdawali się niemal nie zauważać nawzajem. Każdy był jakby zamknięty w klatce swej osobistej tragedii, dla której panika innych stanowiła jedynie tło.
Nie wszyscy jednak opuszczali Rzym. Do miasta ciągnęły całe karawany uchodźców ze wsi. Jedna z plotek głosiła, że Cezar jest nie dalej niż o godzinę marszu od rogatek, prowadząc armię dzikich Galów, którym obiecał pełne prawa; za jednego zabitego Rzymianina jeden Gal miał się stać obywatelem, aż cała męska populacja zostanie zastąpiona przez oddanych Cezarowi barbarzyńców.
Wśród tego ogólnego rozgardiaszu mój wzrok nagle przykuło pojawienie się oficjalnego pochodu urzędników miejskich odzianych w senatorskie togi z purpurowymi pasami – były to zresztą jedyne poza moim formalne stroje, jakie zauważyłem tego dnia. Cały orszak sunął przez Forum niezwykle szybkim krokiem, poprzedzany przez dwunastu liktorów niosących na ramieniu fasces – ceremonialne wiązki rózeg, zwanych też liktorskimi. Dwunastu liktorów oznaczało, że jest to orszak konsularny; i rzeczywiście, wśród senatorów dostrzegłem dwóch od niedawna piastujących tę godność konsulów, Lentulusa i Marcellusa. Mieli ponuro zaciśnięte szczęki, ale przy tym rozbiegane oczy; wyglądali jak króliki gotowe pierzchnąć do najbliższej nory na pierwszy głośniejszy dźwięk.
– Ciekawe, o co tu chodzi? – zastanawiałem się na głos.
– Wyszli ze świątyni Larów – odpowiedział posłaniec Mecji. – Widziałem, jak tam wchodzą, kiedy szedłem do ciebie, panie. Mówią, że odbywała się tam specjalna ceremonia. Oddania się w opiekę czy jakoś tam. Błagali bóstwa domowe, by czuwały nad miastem, kiedy konsulowie wyjadą.
– Tylko jeden z nich może opuścić Rzym – poprawiłem go, pamiętając, że nie jest zbyt bystry. – Jeden może się udać na przykład w pole na czele armii, ale drugi pozostaje, by sprawować rządy.
– Może i tak, ale tym razem wyjeżdżają obaj, panie.
Spojrzałem jeszcze raz na Lentulusa i Marcellusa i wiedziałem już, że chłop ma rację. Byli konsulami krócej niż miesiąc, ale to może być ich ostatnie oficjalne przejście przez Forum; stąd też te zaciśnięte szczęki, strach w oczach i nietypowa szybkość przemarszu. Konsulowie porzucają Rzym! Państwo zostawia na pastwę losu swój lud! Za parę godzin… tyle, ile trzeba obu dostojnikom na dotarcie do domów i dołączenie do szalonego exodusu… miasto zostanie bez rządu.
Dom Mecji stał w dzielnicy Carinae, w dolnej części zboczy Eskwilinu, gdzie sporo nieruchomości pozostawało przez całe pokolenia w rękach rodu Pompejuszów. Prywatna posesja samego Wielkiego też znajdowała się w tej okolicy. Stojący przy bocznej uliczce dom Mecji – nie tak okazały – był świeżo pomalowany w jasne odcienie żółci i błękitu, i tylko czarny wieniec wiszący na żółtych drzwiach stanowił rzucający się w oczy dysonans. Niewolnik zapukał stopą, jak nakazuje dobry obyczaj. Ktoś przyjrzał się nam przez wizjer, a potem drzwi się otworzyły. Przekraczając próg, zebrałem się w sobie, wiedząc, jaki czeka mnie widok. Tuż za westybulem, oświetlone wpadającym z atrium światłem dziennym, leżały na marach zwłoki Numeriusza, skierowane stopami ku drzwiom. Zapach świeżo ściętych zielonych gałęzi mieszał się z odurzającą wonią kadzidła tlącego się w stojącym obok żelaznym koszu. Szarość poranka nadawała bieli todze Numeriusza i odcień kości słoniowej jego woskowatej cerze.
Zmusiłem się, by podejść bliżej i przyjrzeć się jego twarzy. Ktoś zrobił kawał dobrej roboty, usuwając z niej ów straszny grymas. Balsamiści czasami łamią trupowi szczękę lub wypychają policzki, by uzyskać pożądany efekt. Nie wiem, do jakich sposobów się uciekli tym razem, ale Numeriusz zdawał się niemal uśmiechać, jak gdyby śnił jakiś przyjemny sen. Jego togę udrapowano tak, by zasłonić sine znaki na szyi. Ja jednak ujrzałem go w pamięci takiego, jakiego go znalazłem, i musiałem zacisnąć szczęki.
Читать дальше