– Czy mówił to Cycero, czy Numeriusz?
– Trudno powiedzieć, obaj się przekrzykiwali. Powiedziałbym jednak, że głos pana lepiej dochodził, pewnie przez jego praktykę.
Biedny Cycero… zdradzony przez własne mistrzostwo oratorskie.
– Ale kto co mówił? Kto użył słowa „zdrajca”? Kto jest winien pieniądze…
Starszy strażnik postąpił o krok naprzód, szorstko odsuwając młodszego łokciem.
– Wystarczy tych pytań.
– Byłem tylko ciekawy. – Uśmiechnąłem się.
– Jeśli chcesz się, panie, dowiedzieć więcej, zapytaj naszego pana. Mam cię znów zaanonsować?
– Nie, zabrałem już Cyceronowi zbyt wiele cennego czasu.
– A zatem…
Jego sztywna broda otarła mi się o policzek, kiedy bezceremonialnie pchnął mnie dalej na ulicę.
– Jeszcze tylko ostatnie pytanie – poprosiłem. – Numeriusz przyszedł tu sam i sam odszedł. Tak mi powiedział wasz pan. Ale czy tak było naprawdę? Nie zauważyliście, by ktoś się tu kręcił, kiedy on rozmawiał z Cyceronem? Albo by ktoś się do niego przyłączył, kiedy stąd wychodził… a może zaczął go śledzić?
Strażnik nie odezwał się ani słowem. Jego towarzysz stanął przy nim i obaj naparli na mnie, tak że omal nie wpadłem pod koła załadowanego wózka, pchanego przez dwóch niespokojnych niewolników. Wózek skręcił ostro, ledwie mijając niesioną przez tragarzy lektykę, która przechyliła się gwałtownie, niemal wyrzucając swojego pasażera, tłustego, łysego kupca obwieszonego chyba wszystkimi posiadanymi klejnotami i błyskotkami. Zapewne uciekał z miasta i nie chciał zostawić niczego, co przedstawia choćby skromną wartość.
Ten drobny karambol odwrócił ode mnie uwagę niewolników Cycerona. Cofnęli się i patrzyli przez chwilę na zamieszanie, po czym znów ruszyli w moją stronę. Nie cofnąłem się i zmierzyłem ich wzrokiem. Sytuacja nagle wydała mi się komiczna, jak pantomima w teatrze. Emanująca ze strażników groźba była tylko na pokaz. Byli jedynie przerośniętymi chłopcami w porównaniu z brutalem, którego ulokował w mym domu Pompejusz. Odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się, co zbiło ich z tropu. Na odchodnym zobaczyłem jeszcze, jak starszy z nich trzepnął młodszego w kark, burcząc: „Ty paplo!”
Jego towarzysz skulił się lekko i nic nie odpowiedział.
Droga biegnąca krawędzią Palatynu jest szersza od większości rzymskich ulic. Dwie lektyki mogą się na niej swobodnie minąć, zostawiając jeszcze po obu stronach dość miejsca dla pieszych. Taki tłok jest tu oczywiście rzadkością; droga jest jedną z mniej uczęszczanych, prowadzi między rzędami dużych willi, wysoko nad przepełnionym Forum Romanum i pobliskimi rynkami. Tej jednak nocy rojno tu było od ludzi i pojazdów; ciemności rozpraszał blask chyba setek pochodni. W ich świetle widziałem same nieszczęśliwe twarze: oszołomionych obywateli w popłochu opuszczających miasto, zmęczonych niewolników dźwigających ciężkie ładunki, zdeterminowanych posłańców przebijających się przez tłum. Kilkakrotnie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Kiedy jednak odwracałem się, by to sprawdzić, zamieszanie na ulicy uniemożliwiało mi orientację. No tak, powiedziałem sobie, już nie ten wzrok i słuch. Byłem szalony, decydując się na wyjście z domu w taką noc bez ochrony.
Dotarłem do swoich drzwi i raz jeszcze rozejrzałem się dookoła. Coś zwróciło moją uwagę na jednego z przechodniów; jego sylwetka i chód wydały mi się znajome, jak to czasem bywa, gdy kątem oka lub z oddali zauważymy starego przyjaciela. Mężczyzna zawrócił, zanim zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć, i szybkim krokiem ruszył w kierunku, z którego właśnie przyszedłem, znikając natychmiast w tłumie.
Mógłbym przysiąc na Minerwę, że człowiekiem, którego przed chwilą widziałem, był sekretarz Cycerona, Tiro, ponoć wciąż przebywający w Grecji i zbyt chory, aby wstawać z łóżka.
Miałem niespokojną, bezsenną… i zimną noc. Zabrakło mi ciepła Bethesdy, która położyła się spać w pokoju Diany. Podejrzewałem, że jej wyprowadzka z małżeńskiego łoża miała tyleż wspólnego z chęcią pocieszenia naszej córki, co z zamysłem ukarania mnie: skoro Diana musi się obejść bez towarzystwa małżonka (w domyśle – przeze mnie), mogę i ja. Wstawałem kilka razy, by skorzystać z toalety i przejść się po domu. Z pokoju Diany długo w noc dobiegał szmer ich cichej rozmowy, a czasem szloch.
Nazajutrz rano, jeszcze zanim się ubrałem i zjadłem śniadanie, a nawet zanim dopadło mnie pierwsze tego dnia ganiące spojrzenie Bethesdy, która nie wyszła jeszcze od Diany, przed drzwiami stanął czyjś niewolnik z listem. Mopsus wbiegł do mojej sypialni bez pukania i wręczył mi woskową tabliczkę. Przetarłem oczy i przeczytałem:
Jeśli jesteś jeszcze w Rzymie i ten list do ciebie dotarł, błagam, abyś niezwłocznie do mnie przyszedł. Posłaniec wskaże ci drogę. Nie znamy się; jestem Mecja, matka Numeriusza Pompejusza. Proszę, przyjdź jak najszybciej.
Niewolnik rzeczywiście czekał przed domem. Wyszedłem do ogrodu, jeszcze w nocnej koszuli, i zacząłem chodzić tam i z powrotem u stóp posągu Minerwy, co chwila zerkając na nią ukradkiem. Bywały dni, że „odpowiadała” mi spojrzeniem, ale nie dziś. W końcu co dziewicza bogini może wiedzieć o matczynej żałobie? Brzuch miałem pusty, ale nie czułem apetytu. Zadrżałem z zimna i otuliłem się szczelniej wełnianą koszulą; w pewnym wieku krew człowiekowi zaczyna rzednąć, aż w końcu jest jak letnia woda. Wróciłem wreszcie do sypialni. Zdecydowałem, że dla okazania szacunku zmarłemu i jego matce nałożę najlepszą togę. W ten sposób zademonstruję również każdemu, kogo napotkam, że przynajmniej Gordianus zajmuje się swoimi sprawami spokojnie jak zawsze.
Otworzyłem skrzynię, z której wionął na mnie zapach cedrowych wiórów mający odstraszać mole. Nie ma chyba nic żałośniejszego niż toga nadgryziona przez te żarłoczne owady. Moja była jeszcze nietknięta od ostatniego farbowania: biała jak jagnię, równiutko złożona i luźno przewiązana sznurkiem. Wezwałem Mopsusa i Androklesa, by pomogli mi się ubrać. Zazwyczaj to Bethesda asystowała mi przy nakładaniu togi, w czym nabrała takiej wprawy, że ten skomplikowany proces przebiegał bezproblemowo. Obaj chłopcy pomagali mi już kilkakrotnie, ale wciąż mieli o tym zaledwie mgliste pojęcie. Słuchając moich instrukcji, zarzucili mi prostokątną płachtę wełnianej tkaniny na ramiona, owinęli nią pierś i usiłowali udrapować. Wyglądało to tak, jakby w sypialni było nas czworo: ja, dwaj mali niewolnicy i bardzo krnąbrna toga, zawzięcie starająca się nas pokonać. Gdy tylko udało się ułożyć kolejną fałdę, inna się wymykała z pozycji. Chłopcy zaczęli się niecierpliwić i docinać sobie nawzajem. Zamknąłem oczy, napominając się, by zachować spokój i nie podnosić głosu.
W końcu byłem gotowy. Zmierzając do wyjścia, natknąłem się na małżonkę wychodzącą z pokoju Diany. Obrzuciła mnie od stóp do głów chłodnym spojrzeniem, jakbym nie miał prawa przyodziewać się tak elegancko, kiedy życie mojej córki legło w gruzach. Jej rozpuszczone włosy wisiały w splątanych kosmykach; najpewniej nie spała tej nocy lepiej ode mnie. Mimo to dla mnie wyglądała w tej chwili pięknie. Czas jeszcze nie zdołał zgasić blasku jej ciemnych oczu. Być może Bethesda czytała w moich myślach, gdyż przystanęła, aby musnąć mi wargami policzek w przelotnym pocałunku i szepnąć do ucha: „Uważaj na siebie!”
W westybulu spotkałem Cykatriksa. Olbrzym stał oparty plecami o drzwi frontowe, leniwie drapiąc się po szkaradnej bliźnie na twarzy. Popatrzył na mnie impertynencko, po czym odsunął się na bok, by mnie przepuścić. Odchrząknąłem.
Читать дальше