Z Pietią, prawdę mówiąc, nie bardzo się układało. Nie, nie był zazdrosny, nie robił scen. Po niedoszłym samobójstwie Waria miała z nim jednak niełatwo. Po pierwsze, prawie go nie widywała – Pietia „zmywał winę” pracą, ponieważ w dziale szyfrów nie mógł jej zmyć krwią. Dyżurował przez dwie zmiany z rzędu, spał też tam na składanym łóżku, do klubu nie chodził, nie brał udziału w libacjach. Wigilię i Boże Narodzenie musiała świętować bez niego. Na widok Warii jego twarz płonęła cichą, łagodną radością. A rozmawiał z nią jak z ikoną Matki Boskiej Włodzimierskiej: była dlań i pocieszycielką, i jedyną nadzieją, bez niej zupełnie by zginął.
Szalenie jej go było żal. A równocześnie coraz częściej zadawała sobie przykre pytanie: czy wolno wychodzić za mąż z litości? Wszystko wskazywało na to, że nie. Ale jeszcze bardziej nie do pomyślenia byłyby słowa: „Wiesz, Piotrusiu, rozmyśliłam się i nie wyjdę za ciebie”. To jakby dobić postrzelone zwierzę. W sumie – tak źle i tak niedobrze.
W przenoszącym się z miejsca na miejsce klubie po staremu zbierała się liczna kompania, ale już nie tak hałaśliwa jak za niezapomnianych czasów Zurowa. W karty grano z umiarem, na małe stawki. Partie szachów wraz ze zniknięciem McLaughlina całkiem się skończyły. Dziennikarze nie wspominali o Irlandczyku, w każdym razie nie przy Rosjanach, a dwaj pozostali brytyjscy korespondenci byli ostentacyjnie bojkotowani i przestali pokazywać się w klubie.
Zdarzały się oczywiście i awantury. Dwukrotnie omal nie doszło do rozlewu krwi i za każdym razem, jak na złość, z powodu Warii.
Najpierw, jeszcze w Kazanłyku, jakiś przejezdny adiutancik, nie całkiem zorientowany w statusie Warii, nieudolnie zażartował: nazwał ją „księżną Marlborough”, wyraźnie robiąc aluzję do tego, że „księciem Marlborough” jest Sobolew. D’Evrait kazał grubianinowi ją przeprosić, tamten po pijanemu zaczął się stawiać, więc Francuz wyzywał go na pojedynek. Warii w namiocie wówczas nie było, bo wtedy na pewno nie dopuściłaby do czegoś tak idiotycznego. No, ale nic, wszystko dobrze się skończyło: adiutancik spudłował, d’Evrait w rewanżu zestrzelił mu czapkę z głowy, po czym tamten wytrzeźwiał i uznał, że nie miał racji.
Za drugim razem to Francuza wyzwano, i znowu z błahego powodu, który tym razem Warię raczej rozbawił. Było to już wtedy, kiedy jej nieodłącznym towarzyszem stał się młody Gridniow. D’Evrait niebacznie powiedział głośno, że mademoiselle Barbara przypomina teraz carycę Annę z mauretańskim paziem, a podporucznik, który nie przestraszył się groźnej sławy korespondenta, zażądał odeń natychmiastowej satysfakcji. Ponieważ Waria była obecna przy tej scenie, do rozprawy nie doszło. Gridniowowi kazała cicho siedzieć, a d’Evraitowi cofnąć swoje słowa. Korespondent od razu się pokajał, uznając, że porównanie nie jest trafne: monsieur sous-lieutenant przypomina raczej Herkulesa z pojmaną łanią cerynejską. Tak się pogodzili.
Niekiedy Warii zdawało się, że d’Evrait rzuca na nią spojrzenia, które można tłumaczyć tylko w jeden sposób, ale poza tym Francuz był istnym Bayardem, rycerzem bez skazy. Jak i inni dziennikarze, na kilka dni przepadał na pierwszej linii, tak że widzieli się teraz rzadziej niż pod Plewną. Ale pewnego razu mieli na osobności rozmowę, którą następnie Waria odtworzyła z pamięci i słowo po słowie zapisała w dzienniku (po wyjeździe Erasta Pietrowicza jakoś zapragnęła pisać dziennik – pewnie z braku innych zajęć).
Siedzieli w przydrożnej karczmie, na przełęczy górskiej. Grzali się przy ognisku, w dodatku pili grzane wino, więc dziennikarz trochę odtajał.
– Ach, mademoiselle Barbara , gdybym nie był tym, kim jestem… – D’Evrait gorzko się uśmiechnął, nie wiedząc, że prawie dosłownie powtarza słowa uwielbianego przez Warię Pierre’a Biezuchowa. – Gdybym był w innej sytuacji, miał inny charakter, inne były moje losy… – Popatrzył na nią tak, że serce Warii zaczęło skakać jak szalone. – Z całą pewnością rywalizowałbym z olśniewającym Michelem. Czy przy nim miałbym jakąś szansę, choćby i małą?
– Oczywiście, miałby pan – uczciwie odpowiedziała Waria i przyłapała się, że brzmi to jak zaproszenie do flirtu. – Chciałam powiedzieć, Charles, że miałby pan szanse nie mniejsze i nie większe niż Michaił Dmitrijewicz. To znaczy żadne. Prawie.
Ale „prawie” jednak dodała. O, nienawistny, niedający się wyplenić pierwiastku kobiecy!
Ponieważ d’Evrait najwyraźniej rozkleił się jak nigdy dotąd, Waria zadała pytanie, które od dawna ją nurtowało:
– Charles, a czy ma pan rodzinę?
– Pani, jak rozumiem, ma na myśli to, czy mam żonę?
Waria się stropiła.
– No, nie tylko. Rodziców, braci, siostry…
Właściwie – zganiła się – po co być obłudnicą. Zupełnie zwyczajne pytanie. I zdecydowanie dodała:
– O żonie też oczywiście chciałabym wiedzieć. Taki Sobolew nie ukrywa, że jest żonaty.
– Niestety, mademoiselle Barbara. Ani żony, ani narzeczonej. Nie mam i nigdy nie miałem. Nie ten sposób życia. Awanturki się oczywiście trafiały. Mówię o tym bez skrępowania, ponieważ jest pani kobietą nowoczesną i niepotrzebnie się nie kryguje. – Waria uśmiechnęła się, bo jej to pochlebiło. – A rodzina… Tylko ojciec, którego szczerze kocham i do którego bardzo tęsknię. Jest teraz we Francji. Kiedyś pani o nim opowiem. Po wojnie, dobrze? To cała historia.
A więc okazywało się, że jednak nie jest obojętny, tylko nie chce rywalizować z Sobolewem. Pewnie z dumy. Ta okoliczność wszakże nie przeszkadzała Francuzowi utrzymywać z Michelem przyjaznych stosunków. Najczęściej d’Evrait przepadał właśnie z oddziałem Białego Generała, bo ten nieustannie znajdował się w awangardzie nacierających wojsk i korespondenci mieli się tam czym pożywić.
W południe ósmego stycznia Sobolew przysłał po Warię zdobyczną karetę i eskortę kozaków – zapraszał ją do dopiero co zdobytego Adrianopola. Na miękkim skórzanym siedzeniu leżało naręcze róż z oranżerii. Robiąc z nich bukiet, Mitia Gridniow rozdarł o kolce nowiuteńkie rękawiczki i bardzo się speszył. Po drodze Waria go pocieszała, żartobliwie obiecała oddać swoje (podporucznik miał małe, dziewczęce ręce). Mitia ściągnął płowe brwi, obrażony pociągnął nosem i przez dobre pół godziny się dąsał, mrugając długimi, puszystymi rzęsami. Rzęsy to chyba jedyna rzecz, której można cherlakowi zazdrościć – myślała Waria. Takie same jak u Erasta Pietrowicza, tylko jasne. Dalej myśli w naturalny sposób pobiegły za nie wiadomo gdzie się tułającym Fandorinem. Niechby jak najprędzej przyjechał! Z nim… Spokojniej? Ciekawiej? Właściwie trudno tak od razu powiedzieć, ale z nim na pewno byłoby l e p i e j.
Dojechali, kiedy się już zmierzchało. Miasto przycichło, na ulicach nie było żywej duszy, tylko dźwięcznie stukały kopytami konne patrole i dudniła ciągnięta szosą artyleria.
Tymczasowy sztab znajdował się w budynku dworca. Już z daleka Waria usłyszała dziarską muzykę – orkiestra dęta grała Niech się sławi . Świeciły się wszystkie okna w nowym gmachu europejskiego typu, na przydworcowym placu paliły się ogniska, zapobiegliwie dymiły kominy kuchen polowych. Ale najbardziej uderzyło Warię to, że przy peronie stał najprawdziwszy pociąg osobowy: porządne wagoniki, parowóz spokojnie bucha parą – jak gdyby nie było żadnej wojny.
W poczekalni oczywiście świętowano. Oficerowie ucztowali przy naprędce zestawionych, najrozmaitszej proweniencji stołach, które uginały się pod ciężarem niewymyślnych potraw i niemałej liczby butelek. Akurat kiedy Waria i Gridniow weszli, wszyscy ryczeli: „Hurra!”, wznosząc kufle i zwracając się w stronę stołu, za którym siedział dowódca. Sławny biały mundur generała ostro kontrastował z czarnymi uniformami wojsk regularnych i szarymi kozaków. Oprócz samego Sobolewa za honorowym stołem siedzieli najstarsi rangą dowódcy (z nich Waria znała tylko Pieriepiołkina) i d’Evrait. Twarze mieli wesołe, zaczerwienione – zdaje się, że już długo biesiadowali.
Читать дальше