Wyszłam z hotelu w dość dużej odległości za nimi. Udali się w stronę Gdyni plażą, udałam się zatem w tę samą stronę lasem. Powinszowałam sobie zabrania gumiaków. Harpia w szampańskim humorze miotała się po plaży tam i z powrotem we wdzięcznych podskokach rozbrykanej sarenki, wierzgała nóżką w wodzie i uciekała przed falą. Nie odrywałam od niej zachłannego oka, z nadzieją, że wreszcie pośliznie się na którejś meduzie albo na rybich flakach. Doprawdy, niewielu rzeczy pragnęłam goręcej. Co parę metrów kazała sobie robić podobizny na tle wszystkiego, co się napatoczyło po drodze.
Gdyby nie najgłębsze, granitowe przekonanie, że jestem właśnie świadkiem rozwoju jakiejś niesłychanie tajemniczej, dziwnej i niepojętej akcji, oglądane sceny znaczą zupełnie co innego, niż się wydaje, bez wątpienia w tym nadmorskim lasku trafiłaby mnie apopleksja. Marek cierpliwie podążał za tą zwyrodniałą bajaderą, z podziwu godną zręcznością unikając ataków jej czułości. Odrobinę mnie to pocieszało.
Dowlokła go aż do miejsca, gdzie konfiguracja terenu tworzyła coś w rodzaju cypelka. Wlazła na pochyłą, spróchniałą wierzbę, rosnącą nad potoczkiem, upozowała się do fotografii, wlazła wyżej, zlazła niżej, wiła się po tym pniu jak znerwicowany padalec. Następnie przeniosła się w głąb jaru, którym płynął potoczek, przybierając na górkach i w dołkach coraz, bardziej wymyślne pozy. Ze swego miejsca w zaroślach słyszałam protesty Marka, który twierdził, że w jarze jest za ciemno i zdjęcia nie wyjdą. Wiedziona zapewne małpią złośliwością uparła się odbyć powrotną drogę lasem, co zmusiło mnie do przeczekiwania w grząskim błocie i mokrych zaroślach. Musiałam puścić ich do przodu.
Dalsza obserwacja nasunęła mi mniemanie, że zaistniał ogólny melanż. Poświęciłam się pilnowaniu Marka, Marek zaś najwyraźniej w świecie pilnował dziwy. Obiad zjadłam samotnie, przy kolacji zaś ukochany mężczyzna, wielce zmartwiony, powiadomił mnie o swoich zamiarach. Chciałby mianowicie oddalić się na kilka dni i nie wie, jak ja to przyjmę. Wypadło mu niespodziewanie, w Szczecinie ma się odbyć taka nieduża narada dziennikarzy, w której powinien uczestniczyć; niech ja mu to przebaczę, potem wróci, niech więc poczekam, klimat w Sopocie świetnie mi robi… Nie uwierzyłam ani w Szczecin, ani w dziennikarzy i od razu przeraziła mnie myśl, ile roboty będę miała ze śledzeniem go po całym kraju.
– Odwiozę cię na pociąg – zaproponowałam podstępnie, wyraziwszy zgodę na wszelkie jego plany.
– Wykluczone. Mam pociąg o szóstej rano.
– No to tym bardziej…!
– Mowy nie ma! Nic będziesz o takiej porze niepotrzebnie wstawała. Co ty sobie wyobrażasz, że ja nie dojdę do dworca piechotą? Nie mam przecież bagażu, zwolnię pokój i rzeczy zostawię u ciebie. Załatwię to zaraz po kolacji.
Nie zamierzałam upierać się przy swoim. Uczyniłam wysiłek umysłowy, w wyniku którego z łatwością osiągnęłam cel. Przeczekałam nazajutrz, aż Marek wyszedł, ubrałam się bez zbytniego pośpiechu, wsiadłam do samochodu i spokojnie pojechałam wprost na lotnisko. Przybył tam w jakieś pół godziny po mnie i akurat zdążył na samolot do Warszawy.
Potwierdzenie moich podejrzeń dobiło mnie ostatecznie. Cóż. za przedziwna jakaś tajemnica mogła go wpędzić w tę manię leczenia?! Udał się do Warszawy z listem polecającym od dziwy do lekarza w takim pośpiechu, jakby wyimaginowana dolegliwość groziła wszystkim natychmiastową katastrofą. Zaraźliwe to ma być czy jak…? Z punktu widzenia dziwy rzecz można było sobie wytłumaczyć, wpadł w nieopanowany szał uczuć do niej i zapragnął dać im wyraz, zanim ona się rozmyśli. Natchniony przez nią nadzieją, zaczął się dziko śpieszyć. Z mojego punktu widzenia nie było w tym sensu za grosz.
Wróciłam do Sopotu, po drodze analizując sobie sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że kantował nas obie. Do Grandu przeniósł się nie z żadnej bezsenności, tylko dla tej hetery. Gdyby ją potem zwyczajnie poderwał, wszystko byłoby dobrze, to znaczy wcale nie byłoby dobrze, ale byłoby proste i jasne. On jednakże w miejsce romansowej rozrywki wykombinował łgarstwo, które ją całkowicie wyklucza. Musi zatem mieć na myśli coś zupełnie innego. Po jaką cholerę lata po lekarzach…?
Przyszło mi do głowy, że wcale nie dziwa go interesuje, tylko właśnie owi lekarze, i wybrał sobie taką osobliwą drogę dotarcia do nich. Co może tkwić w lekarzach…? I dlaczego ja nie mogę o tym wiedzieć…? Pomyślałam, że w sprawę, być może, wmieszany jest pułkownik, że sekret przede mną bierze się z posądzania mnie o rąbnięcie idiotycznych brylantów, że ktoś połknął te brylanty i jakiś chirurg wydobył je z niego drogą operacji, teraz zaś należy wydobyć je z chirurga, że w tym celu Marek udał się do Warszawy, podstępnie pozbywając się mnie, i że w ogóle specjalnie po to przyjechał ze mną do Sopotu. Żeby mnie usunąć z Warszawy.
Siedziałam w samochodzie na parkingu przed Grandem, dochodząc stopniowo do coraz to celniejszych hipotez. W chwili, kiedy skłaniałam się ku przypuszczeniom, że dziwa również, inną drogą, udała się do stolicy, ujrzałam ją wychodzącą z hotelu. Jasną jest rzeczą, że ruszyłam za nią bez chwili namysłu.
Jako śledzony obiekt była mało atrakcyjna. Poszła do zakładu fotograficznego na tej samej ulicy i odebrała wywołane odbitki, co udało mi się dojrzeć przez szybę. Wróciła do hotelu. Następnie wyszła znowu i udała się na pocztę. Nadała list. Ekspres. Wróciła. Przemeblowałam sobie pokój, żeby móc siedzieć przy stole, nie tracąc z oczu wejścia do Grandu.
Nazajutrz zaczęłam tracić do niej cierpliwość. Czy ta kretynka po to przyjechała nad morze, żeby tkwić murem w hotelowym pokoju z widokiem na parking? l ja mam przez nią pędzić taki sam kretyński tryb życia?
Przez, dwa dni wyszła na świeże powietrze tylko raz, znów na pocztę, gdzie odebrała jakąś depeszę na poste restante. Zirytowało mnie to ostatecznie, pomyślałam, że chyba teraz posiedzi w pokoju całą dobę bez przerwy, i wybrałam się na spacer plażą.
Lazłam powoli w kierunku Gdyni, nie rozglądając się dokoła i w zamyśleniu patrząc pod nogi. Uświadomiłam sobie, że w nocy był chyba sztorm, bo świeży ślad fali znajdował się daleko na piasku. Skręciłam ku temu śladowi z cichą nadzieją znalezienia okruchów bursztynu, ludzi bowiem o tej porze i przy pochmurnej pogodzie chodziło tędy niewiele, ci zaś, którzy chodzili, mogli trochę niedowidzieć. Z niesmakiem i urazą przyjrzałam się zbyt licznym jak na moje nadzieje odciskom stóp wśród wysychającego morszczynu i szłam pomiędzy nimi, ciągle wierząc, że przebywali tu sami ślepi.
Nagle doznałam wrażenia, że w oko wpadło mi coś znajomego albo też coś, na co powinnam była zwrócić uwagę. Wrażenie było tak silne, że zatrzymałam się, usiłując odgadnąć, co też to mogło być. Obejrzałam się, spojrzałam pod nogi, błysnęła mi myśl, że pewnie dostrzegłam kawałek bursztynu, czego nie uświadomiłam sobie od razu, wróciłam więc kilka kroków i rozejrzałam się uważniej. Żadnego bursztynu nie było, za to na piasku, wśród śmieci, widniał odciśnięty porządnie ślad obcasa.
Znałam ten ślad doskonale. Obcas należał do męskiego gumiaka z prawej nogi i był wygryziony w sposób bardzo charakterystyczny, mianowicie jeden narożnik miał półkoliście odcięty. Przy mnie Marek wlazł na jakiś gwóźdź, sterczący z desek obok zejścia na plażę i w moich oczach ładnie wyciął naderwany tym gwoździem kawałek. Na wilgotnym piasku obcas odcisnął się z nadzwyczajną dokładnością.
Читать дальше