– No wiesz…! – oburzyła się Martusia. – Dlaczego nie zrozumie? Nie mówiłaś, że to debil?
– Bo nie debil. Czekaj, niech ja to ułożę po kolei. Zwracam ci uwagę, że siedzę na plaży i z pomocy naukowych posiadam przy sobie wyłącznie komórkę, więc muszę się posłużyć pamięcią. Mówisz, oczywiście, o samochodzie Ewy Thompkins…
– A czy ja nie mogę w nerwach na chwilę zapomnieć, za kogo ona wyszła za mąż…?
– Możesz. Za Thompkinsa. I jak Małga Kuźmińska u niej była, gadały o gachu, o wyjeździe, i Małga podpowiedziała jej…
– Nie. To jeszcze nie tak. Naprawdę tak niewyraźnie ci powiedziałam?
– Może nie całkiem wyraźnie – złagodziłam, bo w głosie Martusi dźwięczał potężny niepokój, a po co miałam dobijać ją stresami. Morski klimat zawsze dodawał mi cech anielskich. – Może po prostu troszeczkę nadmiernie streściłaś. Zatrzymaj się przy początku i rozwiń temat.
– Czy ja jestem w szkole i piszę wypracowanie? – rozgoryczyła się Martusia. – Ale dobrze, niech ci będzie. Początek, czekaj… Ten jej podwójny… Nic nie mów, wiem, o co mnie zapytasz, ja też, wyobraź sobie, czasami coś myślę. Oni się spotkali, Natalia i podwójny, zaraz po jej powrocie z jubileuszu, i podwójny…
– Dla ścisłości – przerwałam, bo, rzecz jasna, pamiętałam o zmartwieniu Ryjka-Wagona, któremu amanci Natalii rozmnożyli się w sposób równie cudowny, co uciążliwy, pomijając nawet fakt, że wiedziałam o tym także i od Martusi – i dla uproszczenia. Podwójny miał na imię Gerhard i Meier, nazwiskom dajmy spokój bez względu na ilość o i e. Używaj imienia.
– Kiedy nie wiem, którego. Podwójny bardziej mi się podoba.
W gruncie rzeczy mnie też się bardziej podobał. Wycofałam propozycję.
– No dobrze, niech będzie podwójny. Spotkali się i…?
– Gadali o jej pobycie w Krakowie. Jak im w to wskoczyły kradzieże samochodów, nie mam pojęcia i Natalia też za skarby świata nie może sobie przypomnieć, ale to podwójny poradził, żeby zaparkować w znajomym, pustym garażu. I Natalia jest pewna, że wyrwało jej się coś o Ewie. Co ona, Ewa znaczy, ma zrobić z samochodem, bo nie pojadą dwoma i tak dalej, a on, podwójny znaczy… Czy ja teraz mówię wyraźnie i porządnie?
– Bardzo wyraźnie, porządnie i całkiem niegłupio – pochwaliłam.
– Podwójny zdziwił się, skąd problem i od czego garaż faceta. Natalia chwyciła pomysł i natychmiast zadzwoniła do Małgi, a Małga właśnie jechała do Ewy, powiedziała jej o tym i Ewa też chwyciła. Więc Natalia nie musiała nikomu niczego mówić, bo do niej przyszło. A przypomniała to sobie tak dokładnie teraz ze strasznego powodu.
Z wyraźną satysfakcją Martusia zamilkła i prawie pożałowałam, że zaoszczędziłam jej stresu. Potem, wpływ morza oczywiście, ukoiłam uczucia, bo w końcu znajdowałam się w ulubionej okolicy i mogłam znieść więcej niż osoba w mieście bliskim gór. Gdybym znajdowała się wśród gór, przegryzłabym gardło pierwszemu napotkanemu odyńcowi.
– No! – pogoniłam ją średnio łagodnie. – Wal ten powód.
– Widziała tego… no, jak mu tam… Dekkera de coś. Ten szatan, nie kogut. I zalęgła się jej wątpliwostka, bo wątpliwość to za dużo powiedziane. Takie tam mikroelementy procentu…
Przez moment plątał mi się po umyśle jakiś mikron czy coś w tym rodzaju, odpędziłam od siebie określenia matematyczne, znając wiedzę w tej dziedzinie Martusi, poprzestałam na doznaniach natury humanistycznej i doskonale pojęłam, iż chodzi po prostu o cień wrażenia.
– …że to nie był podwójny, tylko właśnie Dekker. I wtedy jej klapkę odblokowało. Przypomniała sobie wszystko, prawie każde słowo, ale za faceta zabić się nie da. Pewne jest, że on wymyślił, a nie ona i nie Ewa. I co teraz zrobić?
Samą mnie to dziwiło, ale jednak myślałam.
– Zaraz, czekaj. A skąd ci się wzięło dwa o? Taki z dwoma o należał do tej drugiej, tak mi się wydaje, do tej jeżdżącej po świecie.
– A ja mówiłam dwa o? – zaniepokoiła się Martusia. – Nie upieram się, czegoś dwa, może e. Żaden z nich nie ma w nazwisku dwóch o?
– Jeden ma, ale to ten od, no, jak jej tam, Malwiny. Ustalmy to, bo żaden policjant świata takiego czegoś nie zniesie. Wniknij w siebie, skąd wzięłaś dwa o?
– Z rozpędu – wyznała Martusia po długim i głębokim namyśle, z bardzo wyraźną skruchą. – Dwa o możesz wyrzucić. Chyba masz rację z tym Ryjkiem-Wagonem, to nie ja powinnam do niego dzwonić. To co teraz?
– Czekaj – powstrzymałam i ją, i siebie, widocznie morze miało pozytywny wpływ także na umysł. – To dlaczego ona była taka spłoszona, jak go rozpoznała na fotografii jako tego drugiego? Podwójnego mam na myśli. Skoro wcześniej wiedziała, że on jest podwójny…?
– Bo wiedziała nieoficjalnie. Przez męża, jakoś to się zrobiło przypadkiem. I zdaje się, że on wcale nie wiedział, że ona wie, a ona myślała, że chodzi o przekręty w interesach. I dalej tak myśli. I oczywiście tym bardziej nie chciała robić mu koło pióra, a przy zdjęciu jej się samo wyrwało, z zaskoczenia, bo lepiej go znała jako Szweda niż jako tego drugiego. Powiesz wreszcie, co teraz?
– Tyłek mi się odgniótł na tym pieńku doszczętnie, jakieś sęki tu sterczą. W dodatku nie mam papierosów, na plażę nie zabieram. Ale wytrzymam jeszcze chwilę, powtórzmy to sobie granitowo porządnie i zadzwonię do Górskiego, a dalej niech on się martwi. I niech on uszczęśliwia Ryjka-Wagona, szczególnie tym mikroelementem dla Dekkera…
Mikroelementy Górskiemu darowałam ze zwyczajnej litości. Wciąż na tym nierównym pieńku, lepszy taki niż żaden, powtórzyłam mu całą relację, korzystając ze znakomitego zasięgu komórki. Wysłuchał z wielką uwagą i całkowicie potwierdził moją opinię, że Ryjek-Wagon ma fajne życie…
* * *
Inspektor Rijkeveegeen zachował spokój tylko dzięki temu, że był Holendrem i wybuchy temperamentu nie musiały mu niszczyć psychiki. Z trzech podejrzanych Friedrich de Roos zszedł mu na ostatnie miejsce i może całkowicie wyrzuciłby go z listy, gdyby nie brak alibi beztroskiego podleca akurat w momentach zasadniczych. Z drugiej jednakże strony, na chwilę walenia w łeb Philipa Feuilleta spróchniałym konarem Friedrich alibi miał. Granitowe i gwarantowane. Mianowicie właśnie owego poranka wsiadał do samolotu w Rzymie, żeby wrócić do Amsterdamu, w dodatku nie sam, a w towarzystwie dwóch wspólników firmy, nie mających żadnego powodu do wygłaszania łgarstw. Jego obecność w okolicy domu nieboszczki, starej Bernardyny, odpadała.
Meier van Veen i Dekker de Haes znaleźli się na pierwszym miejscu łeb w łeb, aczkolwiek Dekker wyrównał z Meierem dopiero po ostatnich wiadomościach z Polski.
Tajemniczy Soames Unger kamuflował się znakomicie i mógł nim być każdy z tych dwóch, pod warunkiem odmiany powierzchowności. Małżonka inspektora udowodniła niezbicie, iż taka odmiana nie napotyka najmniejszych trudności, poza kosztami, rzecz jasna. Mimo głębokiego przekonania o słuszności podejrzeń, Rijkeveegeen nie miał jednak szans na drapanie podejrzanych po twarzy i nacinanie im skóry żyletką, prawo wzbraniało mu nawet szarpania ich za włosy, nie wspominając o dłubaniu w oczach. Same możliwości natury poniekąd technicznej, jakie obaj posiadali, nie wystarczały na postawienie ich w stan oskarżenia, szczególnie, że sprawcą zbrodni musiał być jeden. A nie dwóch.
Usilnie popierany przez poszkodowane towarzystwa ubezpieczeniowe Rijkeveegeen uzyskał wreszcie zgodę na dyplomatyczne naruszenie rozmaitych tajemnic finansowych. Nie żeby zaraz wszystkich, ale przynajmniej niektórych. Na tę właśnie drogę wkroczył już wcześniej, poniekąd nielegalnie, a teraz złapał szerszy oddech i doznał wyraźnej ulgi.
Читать дальше