– A diabli go wiedzą. Nie gówniarz i nie stary piernik.
– No nie, jakoś pani przecież może ocenić! Widziała go pani z bliska.
– No dobrze, gdyby za brak odpowiedzi mieli mnie skazać na ścięcie toporem, powiedziałabym, że wyglądał na czterdzieści, do czterdziestu pięciu. Tak około i mniej więcej.
– Widziała pani, co potem zrobił?
– Odszedł szybkim krokiem. Co było dość naturalne, bo nikt nie łazi niemrawo przy deszczu. Znalazłam się tyłem do niego, poszedł w kierunku wyjazdu z parkingu, a ja grzebałam w samochodzie. Potem mógł nawet tańczyć kozaka, też bym nie zauważyła.
– Portret pamięciowy… Myśli pani, że da się zrobić?
– Na ile mi posłuży pamięć wzrokowa…
Trzasnęły drzwi. Tym razem był to Witek. Bez chwili namysłu powiadomiłam go, że jestem świadkiem i właśnie siedzą u mnie panowie z policji. Witek nie zainteresował się tym specjalnie, wziął głęboki oddech przed ciężką pracą, zebrał siły fizyczne i otworzył mój bagażnik.
Panowie z policji zastrzegli sobie możliwość jeszcze jednej wizyty, a nawet wezwania mnie do komendy, i poszli precz.
Trochę potrwało, zanim zdołałam oprzytomnieć i odrobinę pomyśleć, bo jednak rozładowanie samochodu miało swoje wymagania. Dwadzieścia brudnych koszul mojego syna powinno iść do prania, książki musiałam posegregować, treść laptopa przerzucić na komputer, negatywy zdjęć oddać do wywołania, sprowadzić sobie do domu jakieś produkty jadalne… Nakarmić koty, sprawdzić, co się dzieje w ogrodzie…
Późnym wieczorem zadzwoniłam do Martusi.
– Nie ma tej baby – powiedziała, zdenerwowana. – Słuchaj, cały dzień dzwonię, nikt tam nie odpowiada! Ona uciekła czy co?
– Wnioskując z tego, co było u mnie, chyba uciekła – odparłam. – Wychodzi mi… i nie tylko mnie… że Ewa Thompkins nie żyje i znajdowała się w bagażniku samochodu, który zaparkował tuż koło mnie, w Zwolle…
– Nie mów…!
– Tak wymyśliłam. A gliny nie zaprzeczyły…
* * *
Inspektor Rijkeveegeen chwycił faks z Polski jak diabeł dobrą duszę.
Kolejny krok do przodu, miał rysopis faceta. O ile, oczywiście, baba nie zełgała, ale polska policja była zdania, że raczej mówiła prawdę. Owszem, portret pamięciowy, spragniony go był niczym kania dżdżu!
Od tej polskiej policji zresztą w żaden sposób nie mógł się odczepić, ponieważ gosposiokuzynka Ewy Thompkins znikła bez śladu i najbardziej prawdopodobne było, że wróciła do własnego kraju. Jej stały adres miał, znów poprosił o przysługę kolegów po fachu, niech sprawdzą, czy przypadkiem jej tam nie ma. Drogi służbowe owszem, napoczął, ale na razie nie wiodły nigdzie, bo związek holenderskiego trupa angielskiego pochodzenia z polską sprzątaczką wydawał się niejasny i wymagał potwornej ilości wyjaśnień i tłumaczeń wszelkiego autoramentu.
Ponadto małżonek Ewy, pan Thompkins, był chwilowo niedostępny. Podobno, wedle kulawej informacji gosposiokuzynki, dokądś wyjechał, może służbowo, a może na urlop, nie wiadomo, na tydzień przed całym wydarzeniem, więc podejrzany być nie mógł i poszukiwanie go listami gończymi raczej nie wydawało się uzasadnione. Zważywszy, iż wyjeżdżał i wracał wielokrotnie, istniała nadzieja, że wcześniej czy później wróci i tym razem.
Zaraz następnego dnia o poranku Rijkeveegeen dowiedział się, że owej Jadwigi Gąsowskiej w Polsce nie ma. Owszem, mieszka w tych jakichś Łomiankach pod Warszawą, stolicą kraju, zgadza się ulica, numer domu i mieszkania, ale mieszkanie świeci pustką. Nie ma ani jej rodziców, ani młodszej siostry, ani jeszcze młodszego brata, wszyscy są gdzieś na wakacjach, bo wciąż jeszcze mamy okres urlopowy. Apartamentem opiekuje się zaprzyjaźniona z rodziną sąsiadka, która podlewa kwiatki i karmi kota.
Polska policja w swojej grzeczności poszła tak daleko, że urządziła coś w rodzaju dwujęzycznej konferencji na koszt policji holenderskiej. Inspektor Rijkeveegeen zadzwonił pod podany mu numer i w sposób nieco pośredni przesłuchał sąsiadkę. Innych możliwości, jak telefoniczna, nie było, nikt tam bowiem nie posiadał komputera, sąsiadka nie miała komórki, a o takich rzeczach, jak SMS-y albo Internet nawet słyszeć nie chciała. Bała się tych okropnych, nowomodnych urządzeń.
Za to o rodzinie Gąsowskich wiedziała wszystko.
– Ta Jadzia to w Anglii siedzi, już prawie rok będzie – mówiła, a niejaki pod komisarz Adam Błażej, wysoce uzdolniony językowo, trzymał przy uchu słuchawkę i tłumaczył z marszu. – Czasem dzwoni, a przeważnie to listy pisze. Ona tam u jednej takiej pracuje, Topis się nazywa, czy Tomkis, jakoś tak, Ewa, za Anglika poszła, to nawet jakaś rodzina, dziesiąta woda po kisielu, dom duży, ale dzieci nie ma ani nic, więc Jadzia sobie nawet chwali. Ta Ewa po naszemu gada, tam chyba tylko z tym mężem jakieś kłopoty, ona się go trochę boi, Ewa znaczy, zazdrosny okropnie, tak Jadzia pisze. Teraz go nie ma, jak ostatnim razem pisała, do Ameryki jechał biznesy jakieś robić, ale pewno niedługo wróci. A ta Ewa modą się zajmuje, też zarabia, ale gdzie jej tam do jego pieniędzy! A tu się cała rodzina rozjechała, Gąsowscy nad morzem siedzą, Jędruś na jakimś obozie w Bieszczadach, a Basia na Mazurach, całą grupą, kursy pływania robią. A bo w ogóle co się stało?
Inspektor Rijkeveegeen spytał pośrednio, czy Jadzia z Chelsea nie wybierała się przypadkiem również na jakiś urlop. Sąsiadka odparła, że nic o tym nie wie, o żadnym urlopie w listach mowy nie było. Chyba że na krótko, dwa-trzy dni, bo jakąś znajomą tam sobie znalazła, w tym całym Londynie, więc najwyżej może do niej, z taką wizytą. Nie, nazwiska i adresu znajomej nie pamięta, chociaż w listach było, tylko imię, Justyna. A co się stało?
Na Jędrusia w Bieszczadach i Basię na Mazurach wielkiej nadziei nie było, Adam Błażej zatem z własnej inicjatywy spytał o Gąsowskich nad morzem. A tak, ich adres sąsiadka znała i nawet telefon. A co się właściwie sta…?
– Nic – odparł przytomnie. – Pani Ewa Thompkins jest pilnie potrzebna w pracy, wyjechała dokądś, numer jej komórki zgubili i przez gosposię chcą znaleźć. A gosposi akurat nie ma, więc też jej szukają w pośpiechu. Może jest właśnie u tej znajomej. Zaraz się wszystko załatwi i będzie po sprawie.
Po czym, uszczęśliwszy inspektora Rijkeveegeena nowymi szansami, poszedł dzwonić do Gąsowskich z innego telefonu, bo sąsiadka uszy już miała na metr, a wiedział z pewnością, że trochę będzie musiał nałgać. Zadzwonił z łomiankowskiej komendy.
Po czym inspektor Rijkeveegeen poprosił angielską policję o sprawdzenie stanu osobowego apartamentu gdzieś na końcu Whitechapel i odnalezienie osoby o nazwisku Justyna Siejka, cudzoziemki pochodzeniu polskiego. W zamian uzyskał informacje z ostatniej chwili, dotyczące Ewy Thompkins.
Natrafiono mianowicie przed godziną na starszą panią z sąsiedniej willi, jedyną osobę, mającą coś do powiedzeniu, A owszem, panią Thompkins zna, a znacznie lepiej zna ją jej pies, sprawiający ustawicznie kłopoty. Pani Thompkins niewątpliwie kocha psy, pies to wyczuwa i kocha ją wzajemnie, przy każdej okazji pędzi do niej i wdziera się do jej ogrodu. Stąd w ogóle znajomość. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pan Thompkins, osobnik nader despotyczny, który nienawidzi wszelkich zwierząt i już zapowiedział psu pani Mills straszliwe konsekwencje.
Aktualnie pana Thompkinsa nie ma, wyjechał do Nowego Jorku albo może do San Francisco, w każdym razie do Stanów Zjednoczonych, pies zyskał odrobinę swobody, ale pani Thompkins też wyjechała, co oczywiście stwierdził pies. Ściśle biorąc, suka. Wywęszyła jej wyjazd i pchała się do samochodu, dzięki czemu pani Mills zna dokładnie dzień i godzinę odjazdu Ewy i wie z całą pewnością, że pana Thompkinsa już wtedy od tygodnia nie było. Wie także, iż w domu została gosposia, z którą się dość trudno dogadać. Ponadto coś jej się widzi, że mariaż państwa Thompkins nieco zgrzyta, czemu trudno się dziwić, bo pan Thompkins jest gburowatym i nadętym starym ramolem, a pani Thompkins piękną i młodą kobietą. Nie tylko pies wprowadza zadrażnienia między nimi.
Читать дальше