Chciałam dalej powiedzieć, że ze mnie tym bardziej nic się już nie wydoi, bo dawno zostałam ukształtowana, ale mi przerwał.
– Co masz na myśli, używając określenia „skorupka Jasia”? – spytał z wielką powagą.
Wtedy mi wreszcie mowę odjęło. Dotarło do mnie, że od blisko piętnastu lat użeram się z facetem pozbawionym inteligencji, który nie rozumie najprostszych skrótów myślowych. Sama przy nim tracę znajomość języka. Grzegorz by złapał błyskawicznie…
Poniechałam głupkowatej dyskusji i machnęłam ręką. Jasne, Grzegorz stanowił sprawdzian, przykład, poziom, poniżej którego można się tylko męczyć. Powyżej zapewne też, przynajmniej w moim wydaniu, bo nie popadajmy w megalomanię, istnieje na świecie parę osób lepszych ode mnie, cała Mensa chociażby… Grzegorz jej sięgnął, ja nie próbowałam, ale jego wyższa jakość nie przeszkadzała mi nigdy. Nagle poczułam dziką, straszliwą, nieopanowaną chęć: spotkać się z nim jeszcze chociaż raz w życiu i powiedzieć mu o tej skorupce Jasia…
To wtedy właśnie uczepiło się mnie tango Noturno. Nie chodziło, rzecz jasna, o te klawisze i bladą twarz, blada twarz służy do czego innego, przywiązuje się ją do pala męczarni, rzuca się w nią nożami i podpala całość chrustem, we mnie tkwił dalszy ciąg, „by cię ujrzeć choć raz, życie dałabym całe”, no, może całe to przesada, ale kawałek z pewnością.
Tęsknota do człowieka wybuchła we mnie jak wulkan i zareagowałam na nią w pierwszej kolejności w sposób typowo kobiecy. Poszłam do fryzjera. Jezus kochany, głowa…!!!
* * *
Z dwiema głowami wjeżdżałam do Paryża i obie przyczyniały mi ciężkiej zgryzoty, nie wiadomo która bardziej.
Władze umysłowe rozproszyły mi się nagle niczym spłoszone kuropatwy i zgłupiałam z tego do reszty. Paryż znałam średnio, można powiedzieć kawałkami. Plac Republiki, Saint Lazare, Chatelet razem z Luwrem, Cité, Wielkie Bulwary, każde sobie, a nie jakoś razem. No, Charles de Gaulle i Trocadero… Do Charles de Gaulle, czyli na place de 1’Etoile, właśnie musiałam się dostać, bo w tamtej okolicy miałam zamówiony hotel.
Wiedziałam doskonale, że muszę się przebić przez cały Paryż, najlepiej nad Sekwaną.
Moja beztroska autostradowa skończyła się radykalnie. Dojechałam od właściwej strony i pojechałam wzdłuż rzeki, jak trzeba, wyleciało mi tylko z głowy, którego pasa należy się trzymać. Zapomniałam kompletnie, że prawy wyrzuca na mosty, trzeba jechać środkowym. Rzecz oczywista, natychmiast wypchnęło mnie na Pont de Bercy i znalazłam się całkiem nie tam gdzie trzeba. Z wysiłkiem przekopałam się z powrotem, ogłupienie było silne, znów pojechałam prawym pasem, przerzuciło mnie ponownie przez Pont de Sully i już nie zdołałam wrócić. Zaczynała mnie ogarniać rozpacz, nie wiedziałam, gdzie jestem, postanowiłam jechać tak długo, aż ujrzę coś znajomego i rzeczywiście znalazłam się w końcu na placu Republiki. No, przynajmniej ustalił mi się kierunek, ruszyłam na azymut i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedne kierunki ruchu.
W Warszawie jedne kierunki ruchu znałam doskonale, w Paryżu nie bardzo. Kiedy wreszcie, po objechaniu połowy miasta, znów przedarłam się na lewy brzeg, pogląd na pasy miałam ustabilizowany, nie mogłam sobie tylko przypomnieć, którym mostem trafiam na place de 1’Etoile. No, de Gaulle’a, wszystko jedno. Żadne spoglądanie w plan miasta nie wchodziło w rachubę, włączyłam się w ruch i przepadło. Na oko, instynkt i duszę skręciłam na Pont de l’Alma i cud boski, wybierając avenue Marigeau, trafiłam właściwie.
Teraz miałam kolejny problem, od której strony Łuku właśnie się znalazłam? No, nie od Champs Elysees, to pewne. Gdzie mam avenue Carnot? Nic, wola boska, będę jeździć w kółko…
Z jeżdżenia w kółko zrezygnowałam od pierwszego rzutu oka. Na placu de Gaulle’a odbywały się uroczystości, niech to piorun strzeli, trafiłam na zakończenie wojny czy co…? A skąd, jedenastego maja, co oni tu urządzili? Może jakieś inne obchody, a może miała to być powojenna trzydniówka…? Świętowanie czegoś było pewne, dookoła 1’Arc de Triomphe miotało się wszystko razem, parada wojskowa, Armia Zbawienia, orkiestra strażacka, delegacje oficjalne, tłumy ludzi i pełny ruch samochodowy. Nie został ograniczony, cóż znowu, Francja to kraj swobody, dlatego ją kochałam. Lokalizację avenue Carnot ustaliłam kątem oka i zaczęłam ku niej zmierzać.
Jedno było dla mnie pewne: żadnych konfliktów! Nie stanę tu na środku, łamiąc ręce i płacząc, zawartość mojego bagażnika wyklucza interwencje. A diabli wiedzą, jeszcze by ktoś tam zajrzał. Chciał, nie chciał, muszę przejechać bezkolizyjnie!
Siła woli czyni cuda, przejechałam. Wszyscy razem, inni kierowcy i ja, świadczyliśmy sobie wzajemne rewerencje z życzliwym uśmiechem na ustach. Jeden tylko na moje konto popukał się palcem w czoło, ale nie dziwiłam mu się wcale i nie dałam się zniechęcić do jazdy w poprzek. Tamto z bagażnika mnie pchało. Zaparkowałam przed hotelem. Emocje ostatniego odcinka podróży sklęsły we mnie szybko, wrócił podstawowy problem. Po jaką cholerę dotarłam z tym nabojem aż tutaj? Było pirzgnąć do rowu przy autostradzie w jakimkolwiek pustym miejscu, pustych miejsc, bez tłoku, sama jedna na szosie miałam zatrzęsienie, czego się czepiałam tych śmietników? Nie ma tak, żeby całe procesje latały wzdłuż autostrady na piechotę, no owszem, koszą pobocza, ale właśnie były świeżo skoszone, co najmniej przez tydzień nikt by tego nie znalazł. A potem szukaj wiatru w polu, kto by wiedział, że to ja…?
No tak, ten by wiedział, kto podrzucił. Ale nie przyznałby się przecież? A tam, przyznał, nie przyznał, mógł donieść anonimowo…
I co mam z tą głową teraz zrobić? Zabrać do pokoju? Za nic…!!!
Hotel, na szczęście, nie był aż tak elegancki, żeby zaraz wylatywali portierzy i chwytali bagaże, nikomu też nie wręczało się kluczyków. Sama, bez asysty, wywlokłam własną torbę z bagażnika i dopiero w środku ktoś tam wtrynił ją do windy i doniósł do pokoju. Samochód, starannie włączywszy alarm, zostawiłam na ulicy przed wejściem, a fakt, że było miejsce, wcale mnie nie zdziwił. Może nie miałam już siły dziwić się byle czym.
Prawie nie zwróciłam uwagi na jakieś gadanie o parkingu, tu zaraz, naprzeciwko…
Przynajmniej jednej głowy postanowiłam się pozbyć, z marszu własną wetknęłam pod kran. Był to dowód ogłupienia bezgranicznego, kiedy zaczynałam kręcić włosy na walki przyszło mi na myśl, że mogłam po prostu iść do fryzjera, z pewnością jakiś jest czynny, nikt w Paryżu nie zamyka niczego o siódmej wieczorem, przeciwnie, raczej otwierają. Syf i malaria! Jeśli nie odzyskam bodaj odrobiny rozumu, to wszystko razem źle się skończy!
Moja suszarka zdechła i nie chciała działać, nie wiadomo dlaczego, bo napięcie mieli normalne, dwieście dwadzieścia volt. Nerwowo przeszukałam łazienkę, no owszem, chwalić Boga udostępniali takie urządzenie. Podsuszyłam się połowicznie i rozpęd mi sklęsł, a ręce zdrętwiały, niemrawo zaczęłam się rozpakowywać, co polegało na powieszeniu w szafie dwóch spódnic i jednego żakietu. Pogniotło się z pewnością, niech odejdzie. Prasować nie będę, w życiu nie woziłam się z żelazkiem.
Myślopląs po mnie szalał. Co uczyniłaby na moim miejscu normalna kobieta?
Załóżmy, że z peugeotem postąpiłaby tak samo, ominęłaby go ostrożnie, uciekła, a potem postarała się puścić do przodu. Pytanie, czy zaglądałaby do bagażnika…? Nie, chyba nie, normalne kobiety nie dostają na ogół takich listów jak ja, a nie znalazłabym przecież upiornego pakunku, gdybym nie postanowiła schować porządnie korespondencji.
Читать дальше