Pete oddychał ciężko.
– Słuchaj, potrzebna nam pomoc – zaczął.
Indianin nawet nie otworzył ust. Wyrwał się z odrętwienia, obrócił na pięcie i szybszy niż wiatr pomknął w leśny gąszcz.
Pete popędził za nim, ale młody Indianin był rączy jak jeleń. Zniknął w lesie, zanim się Pete obejrzał. Chłopiec jeszcze nigdy nie widział równie szybkiego biegacza. Kontynuował co prawda pościg, jednak z każdą chwilą coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że jego wysiłek jest beznadziejny. Narastała w nim złość na Indianina, który nie chciał pomóc lub choćby porozmawiać.
Bob i Jupe nie zwalniając tempa, biegli ścieżką. Bob sadził długimi krokami, a Jupe sapiąc, starał się trzymać tuż za nim. Wydawało się, że morderczy pościg nigdy się nie skończy. Takie myśli nachodziły chłopców zwłaszcza wtedy, gdy Pete na dłużej znikał im z oczu.
W pewnym momencie Pete pojawił się nagle na ścieżce, jakieś sto metrów przed swoimi przyjaciółmi. Włosy miał rozczochrane, twarz lśniła mu od potu, dyszał ciężko.
– Widzieliście go? – spytał, kiedy Jupe i Bob podbiegli do niego.
– Kogo?
– Tego Indianina!
– O czym ty mówisz? – zdumiał się Bob.
– Wygląda na to, że nam zwiał na dobre – odparł Pete. – Trudno, chodźmy dalej.
Maszerowali więc leśną ścieżką, wiodącą łagodnie falującym górskim zboczem. Pete opowiedział przyjaciołom, co się zdarzyło.
– Czyli przez cały czas kierował się w tamtą stronę. – Bob zamyślił się.
– Warto się zastanowić, co tam może być – dodał Pete.
– Cokolwiek to jest, niech będzie blisko.- Jupe naprawdę ledwo zipał.
Zdecydowali się więc na pięciominutowy odpoczynek, żeby Pierwszy Detektyw mógł nieco odetchnąć, po czym z uporem ruszyli dalej.
Słońce stało już wyżej i w lesie zrobiło się gorąco. Nad głowami wędrowców przelatywały motyle, skrzeczały siedzące na gałęziach drzew sójki. W rozgrzanym powietrzu intensywny zapach sosen mieszał się z wonią potu maszerujących chłopców.
Pete gnany zniecierpliwieniem i niepokojem, szybko kroczył naprzód, a potem czekał, aby Bob i Jupe dotarli do niego. Za trzecim razem krzyknął, żeby się pospieszyli.
– Co on tam widzi? – zapytał Bob, kiedy dostrzegł Pete’a.
– Oby coś dobrego – zrzędził Jupe.
– Właśnie! – wrzasnął Pete. – Co myślicie o tej drodze?
Bob i Jupe szybko podbiegli do Pete’a, który stał na skraju wąskiej, wyżłobionej koleinami polnej drogi. Wyłaniała się spomiędzy drzew od północno-wschodniej strony i ponownie znikała w lesie, biegnąc w kierunku południowo-zachodnim. Nie było to wiele, ale na tej drodze widniały przynajmniej świeże ślady opon.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli ją z samolotu – powiedział Bob.
– Kiedy przelatywaliśmy nad tą okolicą, raczej nie podziwialiśmy już widoków – przypomniał Jupe. – Szykowaliśmy się na kraksę!
Popatrzyli na wznoszącą się i opadającą drogę, porośniętą krzakami i drzewami. Zmieściłoby się na niej półtora samochodu.
– Ruszamy w dół. – Jupe posłuchał nakazu swoich zmęczonych nóg.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział Pete.
– Byle szybciej – popędzał Bob. Gdzieś w pobliżu był ktoś, kto mógł pomóc znaleźć jego ojca. Musiał do niego dotrzeć.
Zaczęli więc schodzić. Wkrótce droga pod ostrym kątem skręciła na zachód.
Była sucha i dobrze ubita. Chłopcy domyślili się, że głębokie koleiny powstawały podczas wiosennych i jesiennych deszczy. Zimową porą ziemia porządnie zamarzała i zapewne pokrywała ją kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu.
Przyjaciele maszerowali ramię przy ramieniu dnem kolein, gdzie grunt był dość gładki. Dokuczał im głód i zmęczenie, więc niewiele rozmawiali, skupieni na pokonywaniu kolejnych metrów. W pierwszej chwili wydało im się, że słyszą echo. Zdumieni popatrzyli jeden na drugiego. Co to mogło być? Wkrótce rozpoznali głosy ludzi i zwierząt. Krzyczały dzieci, szczekały psy. Nareszcie trafili na ludzkie zbiorowisko! Przyspieszyli kroku, na twarzy Boba pojawił się uśmiech.
Droga zakręciła szerokim łukiem, na jej końcu chłopcy zobaczyli skupisko walących się drewnianych chatek, starych przyczep i bud z prefabrykatów, rozrzuconych wśród strzelistych sekwoi. Na zewnątrz domostw walał się sprzęt myśliwski i wędkarski, stały ogrodzenia dla kurcząt, ramy z rozciągniętymi na nich skórami przeznaczonymi do wysuszenia oraz bardzo stare, poobijane półciężarówki i dżipy, które już dawno temu powinny były trafić na złomowisko.
Jednym słowem dotarli do niewielkiej indiańskiej wioski. Dwoje dzieci ubranych w szorty i podkoszulki, z zaczerwienionymi oczami i cieknącymi nosami, oderwało się od zabawy i gapiło na obcych. Obok malców podskakiwał pies o brązowej sierści i wąchał sportowe buty nieznajomych przybyszów.
W wiosce nastało poruszenie. Kobiety i dzieci zaczęły się gromadzić na centralnym placu. Rozległy się uderzenia w bębny.
– Hej, stój! – wrzasnął niespodziewanie Pete.
Rzucił się w stronę jednej z bud i chwycił za ramię młodego Indianina, ubranego w dżinsy i skórzaną kamizelkę. Szarpnął go tak mocno, że chłopak niemal stracił równowagę. Popatrzył na napastnika z dzikim, okrutnym wyrazem twarzy.
We wzroku Pete’a malowała się równa zawziętość.
– To ciebie ścigaliśmy – powiedział.
ROZDZIAŁ 7. TAJEMNICZA CHOROBA
– Co z ciebie za człowiek! – zawołał Pete do młodego Indianina. – Żeby tak przede mną uciekać!
W pierwszej chwili chłopak nastroszył się i zrobił gniewną minę. Przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu przewiercał na wylot przybysza. Jego pociągła twarz, okolona czarnymi, prostymi włosami, wyglądała naprawdę groźnie. Kiedy jednak rozpoznał Pete’a, rysy mu złagodniały. Uśmiechnął się, błyskając białymi zębami.
– Jak się tu dostałeś? – spytał zdziwiony. – Wyśledziłeś mnie? Oczywiście, że nie – odpowiedział sam sobie. – Po prostu nas znalazłeś! Wróciłbym do ciebie najszybciej, jak byłoby to możliwe. Przykro mi, że musiałem cię zostawić.
Tym razem zdumiał się Pete.
– Co to znaczy: musiałem? – zapytał.
– Zaraz ci wyjaśnię – odparł uprzejmie młody Indianin. Obciągnął na sobie krótką skórzaną kamizelkę, którą nosił do starych, wypłowiałych dżinsów. Odruchowo dotknął wielkiej, owalnej, srebrnej klamry u pasa. Była naprawdę piękna i niezwykła, pośrodku owalu miała wmontowany turkus. – Akurat poszukiwałem objawienia…
W tym momencie do Pete’a i indiańskiego chłopca dobiegli Jupiter i Bob.
– Nazywam się Daniel Grayleaf – przedstawił się grzecznie młody Indianin. – Ja…
– Czy masz telefon? – przerwał mu Bob. – Musimy dotrzeć do posterunku straży leśnej. Rozbił się samolot, którym lecieliśmy, a teraz zaginął mój tata. Nigdzie nie możemy go znaleźć!
Daniel pokręcił głową.
– Przykro mi, ale w wiosce nie ma ani telefonu, ani nawet radia. Żeby cokolwiek załatwić czy przywieźć, jeździmy do miasta.
– Czy mógłbyś nas wobec tego podwieźć do najbliższego posterunku? – zapytał Bob.
– Teraz nikt się stąd nie ruszy. – Z tyłu za przybyszami rozległ się głęboki, chropawy głos. – Kim są ci obcy?
Trzej Detektywi odwrócili się i zobaczyli krępego, muskularnego mężczyznę średniego wzrostu, o grubych rysach twarzy. Oczy miał zaczerwienione i łzawiące.
– Wujku, to są właśnie chłopcy, o których ci opowiadałem – odparł Daniel.
Читать дальше