– Ten, kto się boi dzikiej bestii, nie powinien chodzić do lasu – wyszeptał Errki.
Kannick usłyszał jego głos. Nie ruszał się, zresztą i tak już był prawie martwy. Ostrożnie odwrócił głowę i zauważył nogę Errkiego odzianą w powypychane, czarne spodnie. Wydawało się, że rana wcale mu nie przeszkadza. Jeszcze jeden dowód na to, że nie jest człowiekiem. Widać, że nie odczuwa bólu, swojego własnego, a już z pewnością tego, który zadaje innym. Był pozbawiony uczuć. Ktoś, kto nie jest człowiekiem, nie może żywić żadnych uczuć.
– Wstań.
Głos mu nie groził. Pobrzmiewała w nim nawet nuta zaskoczenia. Kannick wstał niepewnie, nadal ze spuszczoną głową. Zaraz zacznie się bicie, lepiej więc było przyjąć ciosy na czoło i skronie. Silne uderzenie w policzek to najgorsze, co Kannick mógł sobie wyobrazić. Tego rodzaju cios był bardzo upokarzający. Ale nic się nie stało.
– Do domu – powiedział tylko Errki.
Było coś niepokojącego w tym, że nie podnosił głosu. Tak mówią sadyści, ludzie, którym sprawia przyjemność zadawanie bólu, pomyślał chłopak. Głos był tak wyraźny i spokojny, że zupełnie nie pasował do swego właściciela. Z bliska Errki robił złowrogie wrażenie. Kannick nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Chciał tego uniknąć tak długo, jak to tylko możliwe, bo gdy do tego dojdzie, będzie zgubiony.
Do domu. A więc przez cały czas ukrywał się w starej chacie. Wcale nie pojechał do Szwecji, jak podawali w radiu. Wejście do chaty razem z Errkim nie różniło się niczym od wyprawy do królestwa umarłych. Kiedy będzie w środku, nikt nie usłyszy jego wołania o pomoc. Zaczął się trząść, spodziewając się, że teraz zostanie ukarany za wszystko, co kiedykolwiek zrobił.
Kannick, jeżeli nie weźmiesz się za siebie, to nie wiem, co z ciebie wyrośnie.
Przyszłość, którą nigdy wcześniej się nie przejmował, nie tylko dopadła go, ale właśnie miała zniknąć. Zanosiło się na to, że umrze na torturach. Jedyną rzeczą, której Kannick naprawdę się bał, był ból. Trząsł się tak bardzo, że warstwy tłuszczu na jego ciele falowały. Był jeszcze czas, by zemdleć i zniknąć, zatonąć we wrzosach – cokolwiek, byle tylko uniknąć koszmaru. Ale nie miał dokąd iść i nie zemdlał. Errki czekał. Był cierpliwy, bo wiedział, że wygra. Kannick nie miał żadnych szans na ucieczkę.
Wtedy chłopak zauważył broń. Pośród rozpaczy przyszła mu do głowy pewna myśl – myśl duszy stojącej na progu śmierci: gdyby tak od razu dostał kulę w głowę i uniknął tortur. To była jego ostatnia nadzieja. Ruszył wolnym krokiem po trawie. Nie miał pojęcia, skąd brał silę w nogach. Poruszały się wbrew jego woli, z powrotem ku starej chacie, w kierunku, w którym nie chciał iść, ku kresowi swojego życia. Errki szedł z tyłu. Wetknął broń za pas z klamrą w kształcie ogromnego orła i jedną dłonią przycisnął ranę. Krwawiła obficie, ale zabandażuje ją i zatamuje krew. To nie mogło być nic poważnego.
– Boisz się – stwierdził Errki.
Kannick przystanął i starał się zrozumieć, co ten szaleniec ma na myśli. Czy tortury już się zaczęły? Miał poczuć się bezpiecznie i właśnie wtedy otrzymać śmiertelny cios? Errki będzie się delektował przerażeniem Kannicka, gdy ten uświadomi sobie, że ma umrzeć? Stojąc bez ruchu na ścieżce, zastanawiał się nad tym tak długo, że Errki musiał go lekko popchnąć. Kannick skulił się i jęknął cicho, ale strzał nie padł. Znów ruszył przed siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się chata. Miał wrażenie, że biegli przez całą wieczność, ale w rzeczywistości dzieliło ich od domu tylko kilkaset metrów. Gdy zatrzymali się w miejscu, gdzie kiedyś był ogród, chłopak przeżył drugi szok. W drzwiach chaty stał ranny w nos jasnowłosy mężczyzna ubrany w jaskrawe szorty.
A więc jest ich dwóch. Jeden będzie go trzymał, a drugi znęcał się nad nim! Próbował znów zemdleć, starał się upaść, ale kolana odmawiały mu posłuszeństwa. Tutaj umrę, pomyślał, zamykając oczy. Z pochyloną głową, czekał na strzał. Errki znów go popchnął.
– Ten gość, który tam stoi, chce, żeby go nazywać Morgan.
Na widok idących, mężczyzna wybałuszył oczy.
– Hej, Errki! Wpadłeś do rzeźnika po słoninę?
Opierał się o futrynę drzwi i z niedowierzaniem patrzył na imponujący podwójny podbródek Kannicka i uda, których obwód dorównywał rozmiarami talii Errkiego.
Kannick skrzywił się, widząc jego nos.
– Trafił mnie w udo – powiedział Errki.
– Psiakrew, Errki, krwawisz jak zarzynana świnia!
– Przecież ci mówiłem, że mnie trafił. – Pochylił się i podniósł strzałę. – Tym.
Morgan przyjrzał się jej z zaciekawieniem, wodząc palcem po żółtych i czerwonych piórach.
– A niech mnie. Bawiłeś się w Indian? Czy to znaczy, że gdzieś tam ukrywa się jeszcze kowboj?
Kannick pokręcił energicznie głową.
– J-ja t-tu t-tylko ć-ćwiczyłem.
– Ćwiczyłeś? Co takiego?
– N-na k-krajowe m-mistrzostwa j-juniorów.
Ledwie udało mu się wykrztusić te słowa. Errki całkiem wyraźnie słyszał nieco fałszywe brzmienie dud.
– Weź go do środka.
Morgan odsunął się na bok, pozwalając im przejść. Errki popychał Kannicka przed sobą, zastanawiając się, czym mógłby prze wiązać nogę, żeby zatamować krwawienie.
– Muszę iść do domu – jęknął chłopak.
– Siadaj na kanapie – rzucił szorstko Morgan. – Musimy najpierw ocenić sytuację. Może przydasz nam się do czegoś.
Kannick wbił wzrok w nos Morgana. Wyglądał gorzej niż wcześniej, bo odgryziona część zwisała luźno, sprawiając odrażające wrażenie. Kolorem przypominał zgniłego ziemniaka. Na podłodze chłopak zauważył butelkę whisky, a na parapecie – radio, obok którego sterczała ze ściany jego strzała. Mężczyzna o kręconych włosach był najwyraźniej pijany. Lecz Kannick wcale nie poczuł się pewniej. Osunął się na tapczan i siedział oszołomiony z dłońmi na kolanach. Wtedy padło pytanie, którego się obawiał.
– Czy ktoś wie, gdzie jesteś?
Nie. Nikt nie wiedział. Nie wiedzieliby nawet, gdzie zacząć poszukiwania, jeżeli Margunn nie okazałaby się dostatecznie przewidująca, by sprawdzić w szafce i zorientować się, że brakuje łuku i wywnioskować z tego, że Kannick włóczy się z nim po lasach. A lasy są ogromne. Odnalezienie go zabierze im sporo czasu, poza tym będą długo czekać, zanim w ogóle zaczną go szukać. Margunn najpierw wyśle tylko Karstena i Philipa – beznadziejnych leniuchów, którzy nie znali zbyt dobrze okolicy.
– Odpowiedz! – krzyknął Morgan i czknął.
– Nikt – wyszeptał. – Nikt nie wie.
– To niezbyt fajnie, prawda?
Kannick pochylił głowę. Znacznie gorzej niż niefajnie, to początek końca.
– Nie masz przypadkiem zimnego piwa? – Morgan oblizał się. Kiedy zadawał pytanie, poczuł nagle straszliwe pragnienie.
Nie tego Kannick się spodziewał.
– Mam parę dropsów – wymamrotał.
– W porządku, pokaż. Nie mam już ani kropli śliny.
Kannick wsunął dłoń do kieszeni i wyjął paczkę cukierków z lukrecją. Morgan wyrwał mu pudełko, walczył przez chwilę z lepką zbitką cukierków i włożył sobie do ust trzy naraz.
– Pozwól, że się przedstawimy – powiedział, mlaskając. – To jest Errki. Opętany przez złe duchy, które bez przerwy do niego mówią i nie dają mu spokoju. Ja jestem Morgan. Szuka mnie policja za małe przedstawienie, które odegrałem dziś rano. Po południu razem zabijaliśmy czas. – Potem dodał: – To ten czubek odgryzł mi nos. Mówię ci, żebyś wiedział, z kim się zadajesz.
Читать дальше