„Teraz nadajemy wiadomości. – Zaszeleściła kartka papieru. – Dzisiaj w godzinach rannych dokonano napadu na Fokus Bank. Sprawcą jest mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat. Jego łupem padło prawie sto tysięcy koron. Uciekając z miejsca przestępstwa, wziął zakładnika, którym był jeden z klientów. Użył broni, ale nikt nie został ranny. Policja nie wpadła jeszcze na trop bandyty ani zakładnika, chociaż dysponuje bardzo dobrym rysopisem przestępcy".
Morgan zmarszczył brwi.
– Bardzo dobrym rysopisem?
„Wyjechali z miasta małym, białym samochodem. Niestety policyjne blokady dróg nie przyniosły rezultatu".
– Co oni, do jasnej cholery, wygadują? Maskę zdjąłem dopiero wtedy, kiedy zniknęliśmy wszystkim z oczu! – Postawił radio w trawie. – Bezczelnie kłamią!
Zdenerwowany wyjął z kieszeni kapciuch i zrobił sobie skręta. Errki słuchał muchy brzęczącej mu wytrwale nad głową.
„Policja nadal nie ma podejrzanych w sprawie brutalnego zabójstwa siedemdziesięciosześcioletniej Halldis Horn. Zmasakrowane ostrym narzędziem ciało kobiety znaleziono wczoraj rano w pobliżu jej domu. Pod uwagę brany jest motyw rabunkowy, bo zniknęła portmonetka denatki. Zwłoki odkrył bawiący się w okolicy chłopiec".
Wzrok Morgana stał się nieobecny.
– To jest coś, co uważam za prawdziwą zbrodnię. Widzisz różnicę? W banku nikt nawet nie poczuje, że wziąłem te pieniądze. Są ubezpieczeni. Nikt nie został ranny, na samochodzie nie ma nawet rysy. A na świecie są ludzie, gotowi zabić człowieka dla jednej marnej portmonetki.
Errki nadal wsłuchiwał się w brzęczenie muchy. Był przekonany, że próbuje się do niego dobrać – całe to brzęczenie musi mieć jakiś cel. Irytujące, jak dużo gada ten błazen Morgan. Nie zrozumiał znaczenia słów, konieczności zbierania ich, odkładania na ważną chwilę.
– Kobieta, w dodatku stara! Nic z tego nie rozumiem. To musiał być prawdziwy wariat. – Rzucił okiem na Errkiego. – A zmieniając temat, potrafisz zbudować szałas? Może należałeś kiedyś do skautów, co?
Errki otworzył jedno oko i wpatrywał się w Morgana, który przypominał mu lampę rzucającą przyćmione światło zza cienkiej zasłony.
– W każdym razie musimy znaleźć wodę. Wiesz może, gdzie tu jest jakiś strumyk? Albo małe jeziorko?
Nestor kołysał się tam i z powrotem, kucnąwszy, jak zwykle, z podbródkiem opartym na kolanach. Errkiemu zawsze imponowała ta pozycja. Nestor potrafił siedzieć w ten sposób całymi godzinami bez zmęczenia. Płaszcz lekko zatrzepotał klapą kieszeni. Nie potrafił stanąć prosto ani nawet usiąść, bo nie miał w środku nic oprócz głupich uwag. Chciał tylko pokazać, że jeszcze tam jest i zamierza zostać, dopóki ktoś go nie zabierze.
– Lubisz whisky? Mogę cię poczęstować long Johnem silverem o temperaturze pokojowej.
Morgan zaciągnął się jeszcze raz papierosem i spojrzał prosto przed siebie, drapiąc się w łydkę, bo podrażniła go jakaś gałązka czy owad. Opędzanie się od insektów sprawiało, że się pocił. Przez chwilę podejrzliwie przyglądał się Errkiemu, leżącemu bez ruchu w trawie.
– Jak możesz tak leżeć i się nie ruszać? – gderał. – Lata ci nad nosem cały rój much.
Nagle rozdeptał niedopałek papierosa w trawie, wstał i podszedł do Errkiego. Schylił się, chwycił go mocno za ramię i potrząsnął.
Leżący wzdrygnął się.
– Nie dotykaj mnie!
– A co? Boisz się, że cię czymś zarażę? Ludzie tacy jak ty zawsze boją się bakterii i zarazków. Może nie? Nie bój się, nic mi nie jest. Wczoraj wziąłem prysznic, a o tobie nawet tego nie można powiedzieć.
Nagły podmuch wiatru sprawił, że Płaszcz zatrzepotał i potoczył się po ziemi. Errki poruszył się przestraszony i podniósł ręce.
– Co się dzieje? – Morgan przyjrzał mu się z uwagą. – Jesteś chory? Nie mogę ci przynieść tych pastylek, ale z ręką na sercu mówię ci, że przyniósłbym, gdybym mógł. Nie mam węża w kieszeni. A co do banku… – przełknął ciężko ślinę. – Może tego nie zrozumiesz, ale napadłem na niego z powodu czystej przyjaźni.
Wypowiedział te słowa z absolutną szczerością. Errki zmieszał się. Facet nadyma się jak balon, a za chwilę jest tak miły, że do rany przyłóż. Wstał i wznowił marsz. Chłopak szedł bardzo szybko i zanim Morgan zdał sobie sprawę, że on w ogóle się poruszył, był już daleko.
– Nie spiesz się, już idę.
Errki kroczył dalej przed siebie, znikając w zaroślach. Morgan słyszał suche, ciche trzaski łamiących się gałązek.
– Zaczekaj. Ta torba wcale nie jest taka lekka, szlag by ją trafił!
Errki nie ustawał. Z piwnicy obserwowały go dwie postaci. Nestor odwrócił głowę. Pewnie dał Płaszczowi dyskretny znak, a ten w odpowiedzi pomachał rękawem. Albo coś knuli, albo podejmowali ważną decyzję. Przyspieszył kroku. Tego właśnie chcieli – zobaczyć, co się stanie. Za sobą słyszał kroki Morgana i jego urywany oddech. Pomyślał o broni, o tym, co może zrobić, o całej potędze pomiędzy niebem i ziemią.
– Errki, do jasnej cholery! Stój, bo strzelam!
Morgan puścił się biegiem. Zorientował się, że lasy są gęste, a Errki za chwilę zniknie mu z oczu. Po prostu przykucnie za jakimś krzakiem albo siądzie bez ruchu, a on przebiegnie obok I nawet go nie zauważy. Poza tym nie miał pojęcia, gdzie jest. Czy znajdzie drogę powrotną do ścieżki, na której zaparkował samochód?
– Słowo daję, że strzelę. Mam dużo kul. Wiesz, co może zrobić kula, jeżeli dostaniesz w nogę? Zmasakruje ci łydkę!
Łydkę? Errki musiał się skoncentrować, żeby przypomnieć sobie, która część ciała nazywa się łydka. Nigdy jej nie widział, bo zawsze znajdowała się z tyłu. Szedł, dopóki nie usłyszał ostrego trzasku i coś nie gwizdnęło mu nad uchem. Kula przeleciała tak blisko, że poczuł towarzyszący jej lekki podmuch. Chwilę później uderzyła w pień drzewa tuż przed nim. Białe drzazgi wyskoczyły z pnia jak włochate kolce. Zatrzymał się.
– No, wreszcie zrozumiałeś. Wiedziałem, że zrozumiesz.
Morgan dyszał jak pies.
– Następnym razem wyceluję w łydkę. Teraz zwolnij. Wkrótce sobie odpoczniemy. Nie myślę już więcej włóczyć się dzisiaj po okolicy. Robi się późno.
Errki mocno przygryzł wargę. Coś szybko się przybliżało. Czuł, że jest prawie na miejscu, ale jeszcze nie był na to przygotowany. Obejrzał się i zorientował, gdzie są. Morgan nie wiedział. Ruszył wolniejszym krokiem. Musiał pamiętać o tym, żeby nie drażnić Morgana. Wyobraził sobie ranę w drzewie i taką samą ranę w swoich plecach – cała eksplozja prosto w szpik kostny, skóra zupełnie poszatkowana, krew tryskająca jak z otwartego kurka i wielki skok do wieczności.
Na tę chwilę czekał z utęsknieniem. Ale odsuwał ją na później, kiedy będzie gotów. Czekał na właściwy dzień, na właściwą porę. Czuł, że ona wkrótce nadejdzie. Tak wiele się zdarzyło. Kto wie, czy maszerujący za nim mężczyzna nie został mu przysłany do pomocy. Tak to odbierał: runie prosto w nieskończony wszechświat, wyląduje na ścieżce, która będzie należała tylko do niego. Inni będą go mijać po prawej i po lewej stronie, daleko, jak słabe wibracje w atmosferze, jak lekkie powiewy odpływające w dal. Może jego matka też unosi się w górze z rozpostartymi szeroko rękami jak na skrzydłach, a kryształy gwiazd odbijają się w jej czarnych włosach. Pójście w jej ślady będzie jak ciemny dźwięk fletu. Mógł dalej żyć tak, jak żył, ale ktoś zawsze będzie deptał mu po piętach. Jestem zmęczony, pomyślał. Kto nam kazał rozpocząć ten bieg? Kto czeka na mecie? I jak daleko, do cholery, mamy biec? Krew, pot i łzy. Ból, smutek i rozpacz!
Читать дальше