Czy policjanci rzeczywiście byli mili? – zadała sobie pytanie. Z pewnością byli bardzo poprawni, bardzo uprzejmi. Wygłosili cały szereg zwykłych komunałów o wadze wzajemnej współpracy w rozwiązaniu tej strasznej tragedii, konieczności mówienia prawdy i niezatajania niczego, choćby to wydawało się błahe i nieistotne. Żaden z nich nie podniósł głosu, nie był agresywny ani nie uciekał się do pogróżek. I wszyscy budzili lęk. Sama ich obecność, podobnie jak zamknięta sala ćwiczeń, przypominała o dramacie, jaki się tu rozegrał. Panna Dakers najbardziej bała się inspektora Baileya. Był to potężny, ogorzały mężczyzna o nalanej twarzy, którego ojcowski, dobroduszny głos i maniery irytująco nie pasowały do zimnych, świńskich oczek. Wypytywał ją bez końca. Wciąż miała w pamięci te dłużące się przesłuchania i wysiłek, z jakim zmuszała się, by spotkać jego dociekliwe spojrzenie.
– Słyszałem, że to pani najbardziej przeżywała śmierć panny Pearce. Czy była to może pani bliska przyjaciółka?
– Nie. Właściwie nie. Nie była moją przyjaciółką. Ledwo ją znałam.
– To dziwne. Po niemal trzech latach wspólnej nauki? Można by przypuszczać, że skoro mieszkałyście i pracowały razem, to znacie się całkiem dobrze.
Starała się mu wytłumaczyć.
– W pewnym sensie tak. Znamy swoje zwyczaje. Ale nie wiedziałam właściwie, jaka ona była. To znaczy, jako osoba.
Głupia odpowiedź. Jak można znać kogoś inaczej niż jako osobę? I to nie była prawda. Znała Pearce. Znała ją bardzo dobrze.
– Ale lubiłyście się? Nie było między wami żadnej kłótni ani nic takiego? Żadnych niesnasek?
Dziwne słowo, niesnaski. Znów zobaczyła przed oczami tę groteskową postać, tańczącą w agonii, z palcami szarpiącymi powietrze, z cienką rurką przecinającą usta jak rana. Nie, nie było żadnych niesnasek.
– A inne studentki? Też lubiły pannę Pearce? Nie było między nimi złej krwi?
Zła krew. Głupie wyrażenie. Jak brzmiałaby odwrotność? Dobra krew? Była tylko dobra krew między nami. Dobra krew Pearce. Odpowiedziała:
– Nie miała żadnych wrogów, o ile mi wiadomo. A jeśli nawet ktoś jej nie lubił, to nie posuwałby się do zabójstwa.
– Tak pani sądzi… Ale jednak ktoś ją zabił, prawda? Chyba że trucizna nie była przeznaczona dla panny Pearce. Odgrywała rolę pacjentki przypadkiem. Wiedziała pani, że Josephine Fallon rozchorowała się poprzedniego wieczoru?
I tak się to ciągnęło. Pytania na temat każdej minuty tych ostatnich, strasznych zajęć pokazowych. Pytania na temat środka dezynfekującego z łazienki. Pusta butelka, starannie wytarta z odcisków palców, została znaleziona przez policję w krzakach za domem. Każdy mógł ją wyrzucić z okna sypialni albo łazienki w sprzyjającej ciemności styczniowego poranka. Pytania na temat wszystkiego, co robiła od chwili, kiedy się obudziła. Ciągłe przypominanie groźnym głosem, że niczego nie wolno ukrywać ani zatajać.
Zastanawiała się, czy inne studentki też się tak bały. Bliźniczki wydawały się głównie znudzone i zrezygnowane, posłusznie stawiając się na sporadyczne wezwania inspektora ze wzruszeniem ramion i znużonym: „O Boże, nie znowu!” Panna Goodale nie powiedziała nic na przesłuchaniu i nic potem. Panna Fallon była równie powściągliwa. Wiadomo było, że inspektor Bailey przesłuchał ją w izbie chorych, jak tylko jej stan zdrowia na to pozwolił. Nikt nie wiedział, co się zdarzyło podczas tego przesłuchania. Chodziły pogłoski, że przyznała się do powrotu do Nightingale House wczesnym rankiem w dniu morderstwa, ale odmówiła wyjaśnień dlaczego to zrobiła. To było bardzo podobne do Fallon. A dzisiaj ponownie dołączyła w szkole do swojej grupy. Do tej pory nawet nie wspomniała o śmierci Pearce. Panna Dakers zastanawiała się, czy i kiedy to zrobi. Uważając na każde słowo, z wysiłkiem kontynuowała list:
Nie używamy na razie sali ćwiczeń , ale oprócz tego nasza grupa kontynuuje naukę według planu , tylko jedna studentka , Diana Harper , opuściła szkołę . Jej ojciec przyjechał po nią dwa dni po śmierci Pearce i policja nie robiła im trudności . Wszystkie uważałyśmy , że to głupota rezygnować tuż przed końcowymi egzaminami , ale jej ojciec nigdy nie popierał jej studiów pielęgniarskich . Ona sama ma niedługo wyjść za mąż , więc pewno było jej wszystko jedno . Nikt inny nie myśli o rzuceniu szkoły i naprawdę nie grozi nam tu żadne niebezpieczeństwo . Więc proszę Cię , kochana Mamo , przestań się o mnie martwić . Opiszę Ci teraz nasz jutrzejszy rozkład zajęć .
Dalszego ciągu nie musiała już pisać na brudno. Reszta będzie łatwa. Przeczytała wszystko jeszcze raz i uznała, że może być. Wzięła świeżą kartkę papieru i zaczęła pisać ostateczną, czystą wersję. Przy odrobinie szczęścia upora się z tym przed końcem filmu, zanim bliźniaczki odłożą swoją robotę na drutach i pójdą na górę.
Pół godziny później list był gotowy, a na ekranie telewizora padł ostatni strzał i para bohaterów połączyła się pocałunkiem. Panna Goodale zdjęła okulary, zerknęła znad notatek i zamknęła książkę. W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Julia Pardoe.
– Już jestem – oznajmiła i ziewnęła. – Strasznie się wynudziłam w kinie. Ktoś zrobi herbatę?
Nikt nie odpowiedział, ale bliźniaczki wbiły druty w kłębki wełny i podeszły do niej, gasząc po drodze telewizor. Pardoe nigdy nie zadawała sobie trudu, żeby zaparzyć herbatę, jeśli tylko udało jej się skłonić do tego kogoś innego, a bliźniaczki zwykle bez trudu dawały się namówić. Kiedy cała trójka wyszła ze świetlicy, panna Dakers przeniosła wzrok na milczącą, nieruchomą postać Fallon. Poczuła nagły impuls, żeby do niej przemówić, powitać ją z powrotem w szkole, zapytać o zdrowie albo choćby powiedzieć dobranoc. Ale słowa uwięzły jej w gardle, pokusa minęła i ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zamykając za sobą drzwi, była blada, oryginalna twarz Fallon, z pustymi oczami wbitymi w telewizor, jakby dziewczyna nie zauważyła, że ekran zgasł.
W szpitalu czas jest starannie dokumentowany, sekundy odmierzają bicie tętna, kapanie krwi i plazmy; minuty zatrzymanie akcji serca; godziny skoki temperatury i długość operacji. Kiedy przyszła potrzeba udokumentowania przebiegu nocy z 28 na 29 stycznia, niewielu pracowników Szpitala im. Johna Carpendara nie wiedziało, co robili albo gdzie byli w każdym poszczególnym momencie. Niektórzy mogli nie mówić prawdy, ale przynajmniej ją znali.
Była to noc, podczas której szalała gwałtowna, choć nierówna burza; natężenie, a nawet kierunek wiatru zmieniały się z godziny na godzinę. O dziesiątej drzewa zaledwie niespokojnie szumiały, godzinę później rozpętało się piekło. Wielkie wiązy wokół Nightingale House trzeszczały i jęczały pod naporem wichury, która hulała pośród nich z diabelskim chichotem. Sterty liści wzdłuż pustych dróg, nasiąknięte deszczem, wzbijały się w powietrze i wirowały szaleńczo, jak ogłupiałe owady, przyklejając się do czarnej kory drzew. W sali operacyjnej na ostatnim piętrze szpitala doktor Courtney-Briggs zademonstrował swój kamienny spokój w obliczu żywiołu, mruknąwszy tylko do asystenta „Co za nawałnica”, podczas kontemplacji intrygującego problemu chirurgicznego, który ukazał mu się w rozciętej powłoce brzusznej. Poniżej, w pogrążonych w ciszy i półmroku oddziałach, pacjenci mamrotali i przewracali się we śnie, jakby świadomi zawieruchy na zewnątrz. Laborantka, która została wezwana z domu, żeby pilnie zrobić zdjęcie rentgenowskie pacjenta doktora Courtney-Briggsa, zasłoniła aparat i zgasiła światło, zastanawiając się, czy jej mały samochód utrzyma się na drodze. Pielęgniarki z nocnej zmiany chodziły cicho pośród swoich chorych, sprawdzając okna i zaciągając ciaśniej zasłony, chcąc odgrodzić ich od groźnej, obcej siły. Portier pełniący dyżur w stróżówce przy głównej bramie poruszył się niespokojnie w krześle, a potem podniósł się, zgięty wpół, i dorzucił parę kawałków węgla do ognia. Samotny, odizolowany czuł potrzebę odrobiny ciepła i komfortu. Wydawało się, że mały domek trzęsie się w posadach przy każdym podmuchu wichury.
Читать дальше