Mock otworzył oczy. Von Orloff położył się obok Sophie i zaczynał na nią wchodzić. Z półotwartych ust spływała mu strużka śliny na sterczącą brodę. Mock pojawił się w świetle naftowych lamp z pistoletem w prawej ręce. Baron zaniepokoił się, potrząsnął głową, chwycił za strzykawkę i ruszył w jego stronę. Nie uszedł daleko, ponieważ silny cios Smolorza rzucił go na ścianę. Opadł na kolana. Smolorz uruchomił swoją nogę. Głowa barona odchyliła się gwałtownie do tyłu. Potem wróciła do poprzedniej pozycji, by za chwilę wraz z całym ciałem osunąć się na stertę pustych butelek.
Von Orloff na widok atakującego go Mocka wstał i rzucił się w stronę najbliższych piwnicznych drzwi. Kula trafiła go w pośladek i przeszła na wylot. Smolorz dostrzegł fontannę krwi buchającą z pachwiny von Orloffa. Mock strzelił jeszcze dwukrotnie, lecz nie trafił. Kule rykoszetowały z sykiem po ścianach. Guru wpadł do lokatorskiej piwnicy i sięgnął do kieszeni wiszącego na haku płaszcza. Mock kopnął go tak mocno, że poczuł ból w nodze i w szyi. Szpic buta trafił von Orloffa w zraniony pośladek. Ranny zawył, upadł na płaszcz i zdarł go z haka, urywając wieszak. Mock podskoczył do niego, przyłożył mu pistolet do skroni i pociągnął za spust. Suchy trzask iglicy zadźwięczał w zatęchłym powietrzu. Von Orloff wyjął z kieszeni małego sauera i strzelił na oślep. Mock poczuł wilgoć koło ucha i wymierzył jeszcze jeden cios nogą. Jego podkuty but trafił von Orloffa w skroń. Głowa uderzonego zakołysała się na szyi, jakby miała się urwać, i przekręciła się gwałtownie, uderzając skronią o wielki kamień, który prawie przesiąkł zapachem kiszonej kapusty. Przywódca sekty przez chwilę rył stopami ziemię i znieruchomiał.
Mock wyszedł z małego pomieszczenia i ruszył do wyjścia. Nie spojrzał nawet na Sophie, która stała zmarznięta i bezbronna koło kołyski, i świecąc sobie latarką, wydostał się na klatkę schodową, a potem przed bramę budynku. Krople krwi spływały z ucha na kołnierz i ramiona jasnego flauszowego palta. Przyłożył do ucha chusteczkę. Za chwilę poczuł obok woń papierosów „Bergmann Privat”, ulubionej marki Smolorza.
– Przebaczy mi pan? – powiedział Smolorz, a dym z papierosa mieszał się z parą oddechu. – Okłamałem pana… Miałem z nią… To nie fotomontaż…
– Milcz i słuchaj mnie uważnie – powiedział Mock. – Tu masz klucz od magazynu Wirtha na Ofenerstrasse. Skuj kajdankami ją i barona, zawieź ich tam adlerem i ulokuj w piwnicy pod kantorem. Tam już jest jeden. Strzelczyka kopnij w dupę i pozbądź się gdzieś po drodze. Potem porzuć ciało starego na Niskich Łąkach. Gdy to wszystko zrobisz, wyjedź mi naprzeciw. Będę szedł Klosterstrasse w stronę Ofenerstrasse. Przyda mi się spacer.
Mock ruszył w stronę dziury w parkanie, którą się dostał na teren posesji.
– Aha – odwrócił się w stronę Smolorza – wybaczam ci, że mnie okłamałeś i uciekłeś przede mną. Śledziłeś dalej barona i dzięki temu znaleźliśmy się tutaj. A poza tym, czy mógłbym się gniewać na kogoś tylko dlatego, że zerżnął babilońską nierządnicę?
WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA SZÓSTA WIECZOREM
Mock szedł powoli ulicą Klosterstrasse. Z naprzeciwka jechały sanie. Minęły go, dźwięcząc i błyskając kolorowym światłem lampionów przytwierdzonych do kozła woźnicy. Mock przyjrzał się ludziom siedzącym w saniach. Mała dziewczynka w kraciastym płaszczyku ściskała w rękach paczkę obłożoną białym papierem i obwiązaną czerwoną kokardą. Dostała prezent. Sophie kucała, oddając mocz na klepisko piwnicy. Potem leżała na stercie pod choinką i rozdawała wszystkim wokoło uśmiechy jak świąteczne prezenty. Mock też dostał prezent Chwycił się za głowę i skręcił w lewo przed szpitalem „Bethanien” w Margareten Damm. Słaniając się na nogach, otarł się jasnym płaszczem o chropowaty ceglany mur, wszedł na jakieś małe podwórko i oparł się o trzepak. Wokół jaśniały wigilijne okna przystrojone gałązkami świerkowymi. Okna mieszkania, do którego prowadziły niskie schodki, nie były zasłonięte. Dolatywał stamtąd śpiew kolędy.
O du fröhliche, o du selige
O du fröhliche, o du selige, Gnadenbringende Weihnachtszeit!
Weltging uerloren, Christ ward geboren:
Freue, freue dich, o Christenheit!
O du frohliche, o du selige…
Mock stanął na schodkach i zaczął przypatrywać się śpiewającym ludziom. Dwaj wąsaci mężczyźni wznosili wysoko kufle piwa i kiwali się na boki, wprawiając w ruch wszystkich zgromadzonych wokół stołu. Ich tęgie małżonki śmiały się głośno, ukazując braki w uzębieniu. Babcia wyjmowała ostatnie czekoladki z adwentowego kalendarza. Dzieci albo śpiewały wraz z rodzicami, albo biegały wokół stołu tak szybko, że omal nie przewróciły choinki. Spod stołu wysunęła się jasna główka i roześmiana buzia czteroletniego może chłopczyka. W ręku trzymał męski but. Ludzie cieszyli się i śpiewali, bo mieli do tego prawo. Byli po pracy. Mock nie miał prawa. Nigdy nie był po pracy. Nawet teraz, kiedy uwolnił miasto od seryjnego mordercy.
Dowody które miał przeciwko Hockermannowi, wyśmieje każdy adwokat. „Profesor gimnazjalny, historyk, który pisze historię miasta, ma w swoich materiałach kartkę z archiwum. Ukradł ją, bo potrzebował jej do swoich badań. To nie znaczy, że zabił Pinzhoffera. Odwiedził starą ciocię w Wiesbaden, by złożyć jej świąteczne życzenia. To nie znaczy, że zabił Knüfera. Nawet jeśli to był nietypowy profesor gimnazjalny, który zmarznięty na kość i zakuty w kajdanki swobodnie podciąga się dwudziestokrotnie na rurze w opuszczonym magazynie”. Hockermann wyjdzie na wolność, a Mock straci pracę za sadystyczne znęcanie się nad więźniem.
Zszedł ze schodków i opuścił małe podwórko, w którym huczały kolędy w bezpiecznym świetle choinek. Na ulicy poczuł mdłości, wcisnął dłonie w mur i zostawił na puszystym śniegu parującą kupkę piernika. Otarł usta i ruszył dalej. Minął szpital „Bethanien” i willę Webskiego. „Jak się teraz czuje ten nieco zwariowany profesor zamknięty w celi z degeneratem i babilońską nierządnicą? Czy rzeczywiście skręcił kark Knüferowi i utopił Pinzhoffera w wiadrze wody? – Mock uderzył się lekko w policzek. – Oczywiście, ostatecznym dowodem będzie dzisiejszy wieczór. Zbrodnia nie nastąpi, bo morderca siedzi w piwnicy kantoru Wirtha i nie może jej dokonać. Dziś nic złego nie zrobi, a jutro, pojutrze do wszystkiego się przyzna. Dzisiaj w tym mieście umrą tylko z przejedzenia i ze starości”.
Ślizgając się, szedł powoli. Zobaczył nagle prosty kawałek rozjeżdżonego śniegu. Rozpędził się jak dziecko, rozłożył ramiona i ruszył z impetem. Na końcu ślizgawki podeszwa lewego buta trafiła na małe wzniesienie i oderwała się na chwilę od gładkiej powierzchni. To wystarczyło. Mock stracił równowagę i machnął gwałtownie ramionami. Po chwili poczuł, jak trzasnął chirurgiczny gorset. Zamroczył go kłujący ból w karku. Leżał na ziemi, cierpliwie czekał na odejście bólu i patrzył w rozgwieżdżone niebo. „A może wśród tych gwiazd jest gwiazda nowego proroka? A co, jeśli na Antonienstrasse ktoś popełni morderstwo? Jeśli para kochanków zostanie przyłapana in flagranti przez zazdrosnego męża i zginie od jakiejś trucizny?” Próbował wstać, lecz osiągnął jedynie pozycję na czworakach. „Trzeba tam być. Na Antonienstrasse. Ze wszystkimi ludźmi. Obserwować każde drzwi, legitymować i przepytywać tych, którzy wchodzą do bramy”. Podniósł się z wielkim trudem, sapnął kilkakrotnie i zadarł głowę ku rozkolędowanym oknom. „Mogę jechać jedynie po Żyda Kleinfelda, inni siedzą w domu ze swoimi rodzinami. Świętują. Po co mam ich odrywać od żon i dzieci? Żeby skostniali z zimna i stali w jakiejś kamienicy nie wiadomo po co? Przecież morderca siedzi w piwnicy Wirtha. A na Antonienstrasse pojadę ze Smolorzem. Wystarczy. Miasto jest bezpieczne”.
Читать дальше