– Wybór należy do ciebie – zahuczał donośny głos.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
piąta po południu
Podczas niedzielnych rozgrywek w klubie szachowym „Andersen”, nazwanym tak na cześć jednego z najznakomitszych szachistów niemieckich ubiegłego wieku, zajęte były wszystkie stoliki, a wokół nich tłoczył się spory tłumek kibiców. To zainteresowanie wywołał mecz szachowy ze słynnym berlińskim klubem „Skoczek”. Pochodzący z Breslau Adolf Andersen, gdyby ożył, nie byłby chyba dzisiaj szczęśliwy, widząc poczynania członka klubu, któremu patronował. Strażnik więzienny Otto Oschewalla, choć grał z jednym z najsłabszych berlińskich zawodników, popełniał błąd za błędem. Najpierw przyjął zaproponowaną przez białe nudną i przewidywalną partię włoską, a potem – ponosząc ciężkie straty materialne – nie wykorzystał możliwości ostrej i zjadliwej obrony, czyli szansy zablokowania gońcem małej roszady przeciwnika. Przegrawszy wstępną walkę o centrum, lawirował teraz uparcie, nie zwracając uwagi na posykiwania zdegustowanych kibiców.
Oschewalla, skądinąd całkiem dobry szachista, był zdekoncentrowany, bo miał dalsze plany na dzisiaj. W każdą sobotę i niedzielę przyjeżdżał w interesach do Breslau z polskiego Śląska jego kuzyn Rudolf Glufke, który w nadodrzańskiej metropolii nawiązywał handlowe kontakty. Osoba kuzyna nie była jednak dla Oschewalli tak interesująca, jak powabna i rubensowskich kształtów jego żona Lise. Gdy mąż udawał się na różne karciane spotkania, alkoholowe libacje i sekretne narady, w czasie których przekonywał właścicieli składów i fabrykantów pieców, aby kupowali kafle firmy Glufke &Szyndzielorz, żona w ramionach „dużego Ottona”, jak go nazywała, doznawała bardzo rozkosznych, intensywnych uniesień. Oschewalla zupełnie dla niej oszalał, dzień przed spotkaniem nie mógł spać, nie mógł jeść ani pić. Zwijał się w mękach oczekiwania i nieustannie myślał o chwili, kiedy pobiegnie do przytulnego hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” na Neue Taschenstrasse, w którym wbrew nazwie bywało bardzo mało dziewic, położy odpowiedni banknot na ladzie i – nie dostrzegając porozumiewawczego mrugnięcia portiera i jego obleśnego uśmieszku – wpadnie do jednopokojowego gniazdka, gdzie w przeźroczystym peniuarze i pantofelkach z pomponikami będzie na niego czekać słodka Lise o barokowych kształtach.
Nic dziwnego, że Oschewalla popełniał błąd za błędem i kiedy groził mu mat w sześciu ruchach, położył na szachownicy króla, poddając partię. Spojrzał na zegarek, a potem bez słowa pożegnania, nie podawszy ręki zwycięzcy ani nie spojrzawszy na nikogo, wybiegł chyłkiem z sali.
Wszyscy sądzili, że Otto Oschewalla pierzchnął ze wstydu. Jeden z kibiców, stojący przy całkiem innym stoliku, znał prawdziwą przyczynę tej ucieczki.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
szósta po południu
Cornelius Wirth starał się zdecydowanie rozgraniczać sprawy osobiste i zawodowe. Nie pozwalał, aby te dwie sfery jego życia w jakimkolwiek punkcie się przecinały. Nigdy nie opowiadał ani swojej ciekawskiej długoletniej kochance, ani jej jeszcze bardziej ciekawskiej małoletniej siostrze – którą z rozpędu również utrzymywał – o wydarzeniach dnia powszedniego w niełatwym procederze, jaki od lat uprawiał. Był zresztą przekonany, że naraziłby się na ich lękliwe i piskliwe wrzaski, gdyby ujawnił, czym zajmuje się na co dzień. Choć ich pozycja w jego życiu nie uprawniała do żadnych pytań i pretensyj, tolerował – sam nie wiedząc dlaczego – wybuchy złości i histerii i zbywał je mruknięciami i monosylabami, co zresztą żadnej z nich nie dziwiło i potwierdzało opinię o nim jako „prawdziwym mężczyźnie”, który milczy i robi swoje. Z drugiej strony nie puszczał pary z ust, kiedy o sprawy sercowe indagowały go te, z którymi najchętniej oddawał się uciechom. Wobec wścibskich prostytutek, które chciałyby wiedzieć, ileż to razy dziennie „słodki Corni” zaszczyca swoją kochankę w alkowie, był milczący, zniecierpliwiony i ostatecznie oddalał od siebie takie, które przekraczały granicę natręctwa. Po prostu nie mieszał rozrywek z pracą.
Dlatego się nie cieszył, kiedy jego patron Eberhard Mock proponował mu prywatne spotkania w burdelach albo w hotelikach, które nie były niczym innym jak zakamuflowanymi burdelami. Mock – w odróżnieniu od Wirtha – często traktował te przybytki jak swój dom. Był bowiem kawalerem i stałym bywalcem lupanarów, a ponadto nie miał od kilku dobrych lat utrzymanki, ponieważ – w odróżnieniu od Wirtha – był impulsywny i niewyrozumiały wobec krzyków, pisków, histerii i wszelkich prób zawłaszczania swojej osoby. Ladacznice natomiast te zachowania przejawiały rzadko, a najczęściej wcale. Dlatego lubił je z wzajemnością i bez żadnego głębszego sentymentu. Często udawało mu się przebić przez ich pancerz lekceważenia i wulgarności; wtedy docierał do delikatnego wnętrza zbolałych małych dziewczynek, które chcą być przytulane i ochraniane. Oczywiście były wśród nich i takie – Mock w chwilach złości twierdził, że nawet stanowią większość – które przy nim mruczały niczym rozespane kocięta, a po zainkasowaniu najczęściej podwojonego honorarium szydziły poza oczami z „sentymentalnego gołąbka”. Chociaż o tym wiedział, nie żałował im czułości, za co – szczerze lub nieszczerze, z zaangażowaniem lub mechanicznie – dawały mu słodkie chwile, które Napoleon nazywał „odpoczynkiem wojownika”.
Mock wyznaczył zatem telefonicznie miejsce spotkania w hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” o godzinie szóstej po południu. Zrobił to w chwili, kiedy zegar na ratuszu wybijał trzy kwadranse na szóstą. Wirth, który właśnie był przy deserze ze swoimi paniami w willi na Dahnstrasse, klnąc, wsiadł do automobilu, ryknął silnikiem i ruszył tak gwałtownie, że jego osobistemu strażnikowi Heinrichowi Zupitzy ledwie udało się wskoczyć do ekskluzywnego protosa i zająć miejsce obok szefa.
Pięć po szóstej byli już w pokoju numer 12 we wspomnianym hoteliku i patrzyli z niedowierzaniem oraz bezgranicznym zdziwieniem na Mocka wygodnie rozpartego na kanapie. Miał w zębach cygaro, a kciuki obu dłoni zatknął za kieszonki kamizelki. Łóżko było w opłakanym stanie, prześcieradło wywleczone do połowy na podłogę, a kołdra skopana i zrolowana u wezgłowia. W powietrzu unosił się jeszcze zapach tanich damskich perfum. Mina Mocka i jego uśmiech mówiły im wiele. Dobrze sobie poruchał, myślał Wirth, a zaraz będzie długa i głupia mowa o zaciskaniu imadła, następnie jakieś greckie lub rzymskie dygresje, a na koniec zastosowanie szantażu w praktyce. I to ma być niedziela! Zamiast muzyki z patefonu i wspólnego jedzenia strudla z moją małą myszką i jej siostrą.
– Tak, tak – uśmiechał się Mock, jakby czytając w myślach Wirtha. – Uczyć się, moi kochani, wciąż się uczyć! Dzisiaj odbędzie się kolejna lekcja zastosowania imadła. Dzisiejsze imadło będzie naturalne i raczej improwizowane. Nie miałem czasu, aby dokładnie sprawdzić, jaki jest słaby punkt człowieka, z którym się zaraz spotkamy. Dlatego to czułe miejsce będziemy musieli zlokalizować ad hoc. Jestem pewien, że dzisiejszą lekcję pojmiecie bardzo szybko, ponieważ odbywa się ona w takich samych warunkach jak poprzednia. W tanim hoteliku-burdeliku. Jej temat brzmi… No jak brzmi, Wirth?
– Znajdowanie słabego punktu – odpowiedział niechętnie Wirth.
– To było wprowadzenie do lekcji. A teraz do rzeczy!
Mock, nie wypuszczając cygara z ust, wstał, ruszył i nakazał Wirthowi i Zupitzy aby poszli za nim. Kiedy znaleźli się w korytarzu, Mock nachylił się do ucha i coś mu szepnął. Zupitza zrozumiał. Podszedł do drzwi i włożył wytrych w dziurkę od klucza. Uchylił je lekko. Usłyszeli okrzyki, jakie wydaje z siebie bardzo zadowolona kobieta. Drzwi skrzypnęły. Okrzyki nie ustawały, wręcz się wzmagały. Dołączyło się do nich niskie posapywanie samca. Mock wszedł do pokoju. Na pierwszym planie widoczne były poruszające się kobiece plecy i pośladki. Białe i nader obfite. Nad szyją kręciły się od wilgoci krótko przycięte włosy. Mock oderwał oczy – nie bez żalu – od damskich krągłości i poszukał wzrokiem twarzy mężczyzny. Nie dojrzał jej. Ostatnim widocznym szczegółem jego ciała był obojczyk, wystająca grdyka i broda widziana od dołu. Głowa zwieszała się w dół poza krawędź łóżka.
Читать дальше