– Wszyscy znamy starego Manna jako tępego, pryncypialnego uparciucha. – Sędzia Weissig przełknął kęs. – Ale nawet najbardziej niedorzecznie uparty sędzia musi, zgodnie z przepisami, wystosować do mnie oficjalne pismo, w którym poprosi o zwolnienie podejrzanego na rozprawę… W tym piśmie będzie też hasło rozpoznawcze…
– Już wie pan, o co pana uprzejmie prosi pana prezydent Kleibömer? – zapytał Mühlhaus.
– Wiem. Chce wiedzieć, kiedy pojawią się königsberczycy…
– I chce znać hasło…
Weissig podniósł dłoń i przykrył nią dłoń Mühlhausa leżącą na stole. Na ich dłoniach położył swoją dyrektor Langer, a po chwili wahania doktor Tugendhat. Potem z rozmachem klaskali wolnymi dłońmi o grzbiet tych, które już leżały jedna na drugiej.
Kelner, myśląc, że ktoś w sali bawarskiej strzela na niego palcami, wbiegł tam prędko. Ujrzał czterech mężczyzn, którzy ze swych na przemian ułożonych dłoni stworzyli piramidę i wpatrywali się w siebie poprzez tytoniową mgłę. Jeden z nich machnął na kelnera cygarem.
– Herr Ober, pije się coś w tym lokalu czy nic się tu nie pije? – krzyknął z uśmiechem, odwrócił się do kolegów i powiedział, nie zwracając już uwagi na kelnera: – Panowie, w Breslau wie o tym nas czterech, plus prezydent policji. I tak ma zostać!
Breslau, niedziela 2 marca 1924 roku,
piąta nad ranem
Pociąg z Königsbergu via Berlin przyjechał punktualnie i donośnym gwizdem oraz prychaniem pary obudził wszystkich na peronie czwartym. Bagażowy przestał drzemać nad swoim dwukołowym i dwudyszlowym wózkiem, sprzedawca gazet i tytoniu, licząc na wczesnoporanny głód pasażerów, wystawił na ladę kiosku kilka świeżych bułek z szynką, zawiniętych w pergamin z reklamą rzeźni „Carnis”, ożywiła się nawet zobojętniała na cały świat stara pijaczka, którą szef dworcowego posterunku policji nie wiedzieć dlaczego nie tylko tolerował, ale nawet czasami obdarowywał butelczyną żytniówki. Peronowy, który wyszedł właśnie ze swej budki, aby włożyć tablicę informującą o przybyciu ekspresu, był przekonany, że stara pijaczka dostarcza szefowi służb porządkowych informacji na temat prostytutek i kieszonkowców, którzy byli przez niego tępieni z całą zaciekłością. Oprócz zwykłych bywalców kolejowych czekało na nocny ekspres z Königsbergu i Berlina trzech młodych mężczyzn, ubranych – z powodu nieskorej do odejścia zimy – w długie ciepłe płaszcze, białe szaliki i modne sportowe kapelusze. Wszyscy trzej nerwowo postukiwali laskami o płytki peronu, co nawet nieco irytowało sprzedawcę gazet.
Oprócz trzech mężczyzn z laskami wszyscy ludzie przebywający na peronie czwartym liczyli na to, że z nocnego ekspresu wysypie się kilka osób, które pozwolą im dzisiaj zarobić parę groszy lub zrealizować inne życiowe potrzeby. Sprzedawca miał nadzieję, że wśród wysiadających nie zabraknie panów interesujących się giełdą i polityką, którzy z radością kupią dzisiejsze wydanie „Berliner Morgenpost”, albo modnych pań, którym chciał zaoferować „Der Basar”. Bagażowy był pewien, że nie zabraknie w ekspresie starych, bogatych osób, które niedbałym machnięciem ręki i rzutem bilionmarkowego banknotu powierzą mu swoje sakwojaże. Pijaczka liczyła zaś na to, że po zatrzymaniu się składu i po wyjściu pasażerów wskoczy do pociągu i znajdzie kilka niedopitych butelek ze swoim ulubionym chemicznym składnikiem. Tylko trzej milczący mężczyźni z laskami nie mieli ani finansowych, ani alkoholowych potrzeb.
Nie zawiódł się nikt ze stojących na peronie czwartym. Bagażowy natychmiast po uniżonym geście zdjęcia czapki dostał od jakiejś zażywnej jejmości polecenie odwiezienia piramidy pakunków, na których szczycie chwiało się potężne pudło na kapelusze. Stara pijaczka po opuszczeniu pociągu przez pasażerów natychmiast zanurkowała i po kilku minutach wyniosła z przedziałów dwie w połowie pełne butelki gdańskiej „Goldwasser” i pół butelki polskiego piwa „Fortuna”. Od sprzedawcy gazet kupili „Berliner Tageblatt” dwaj siwowłosi, brodaci mężczyźni w atłasowych okrągłych czapkach, którzy rozmawiali między sobą językiem mającym w sobie coś z polskiego, rosyjskiego i niemieckiego, lecz z pewnością niebędącym żadnym z tych języków. Ci dwaj, dowiedziawszy się, że bułki oferowane przez sprzedawcę są przełożone pokrojonymi frykadelkami, odmówili ich zakupu i poszli, mocno gestykulując, w stronę wyłożonego błyszczącymi płytkami tunelu dworcowego.
Kanapkami nie wzgardzili natomiast trzej inni pasażerowie, którym musiał doskwierać głód tak silny, że – zażądawszy dodatkowo lemoniady – spożywali wszystko wprost na peronie. W pociągu było najwidoczniej gorąco, bo zdjęli meloniki i wachlowali się nimi. Wszyscy trzej byli łysi i wysocy. Po chwili nie byli już sami. Zanim zdążyli pochłonąć bułki z frykadelkami, zanim osuszyli butelki lemoniady „Sinalco”, zanim zapalili po jedzeniu, już byli w towarzystwie trzech młodych ludzi z laskami w rękach. Ich zachowanie bardzo zdziwiło sprzedawcę, ponieważ do trzech łysych podeszli dopiero po upływie kilku minut, kiedy już się upewnili, że na peronie nie ma nikogo. Dziwne, pomyślał, pewnie się dobrze nie znają, pewnie się nigdy nie widzieli, a jeśli tak, to skąd ci ludzie z laskami mieliby wiedzieć, że trzej pasażerowie to właśnie ci, na których czekają. Może znakiem rozpoznawczym były właśnie ich łysiny, bo przecież trzej z laskami podeszli dopiero wtedy, kiedy tamci odsłonili swoje glace. Nagle zadzwoniło coś metalicznie o płytki peronu. Sprzedawca zahaczył o uszy druciane binokle i już się nie dziwił. Teraz, kiedy lepiej wszystko widział, ogarnęło go przerażenie. Laski leżały na peronie, a trzej młodzi ludzie dzierżyli w rękach pistolety.
– Kłaść się! Na ziemię! Mordami do ziemi! – wrzasnął jeden z nich.
Sprzedawca odwrócił wzrok. Ujrzał pijaczkę, która uciekała z peronu w długich, nadzwyczaj sprawnych podskokach. Peronowy schował się w swojej budce. Lokomotywa odezwała się przeciągłym sygnałem i sapnęła parą. Sprzedawca schował się za ladę i – siedząc na ziemi – zamknął na zasuwkę okienko swojego kiosku. Zacisnął powieki i zakrył dłońmi uszy. Nie chciał niczego widzieć ani słyszeć. Już miał pewność, że te dwie grupy mężczyzn, trzej laskarze i trzej łysi, widzieli się po raz pierwszy w życiu. I kiedy się już rozstaną, to nie będą za sobą specjalnie tęsknić.
Pociąg relacji Breslau-Berlin-Königsberg,
niedziela 2 marca 1924 roku, szósta po południu
Mock siedział sam w pustym wagonie kolejowym, który był ostatni w składzie. Usiłował zająć myśli czymś innym niż proces, jaki go czeka przed trybunałem w Königsbergu, i czymś innym niż topór, który spadnie tam na jego szyję. Przykuty kajdankami do drewnianej ławki, usiłował wykręcić szyję, aby obejrzeć trzech ponurych, milczących ludzi z eskorty. Siedzieli w tyle dużego wagonu trzeciej klasy z twardymi, niewygodnymi ławkami, pozbawionego całkiem przedziałów.
Przez szpary w oknach dmuchało w Mocka zimną wilgocią. Nie znosił podróży i pociągów. To znienawidzone otoczenie pozbawiało go zawsze pewności siebie. Tak było i teraz. Już nie był królem więzienia, lecz zmarzniętym, zakatarzonym i godnym pożałowania przestępcą, który jedzie na spotkanie z katem.
Jego strażnicy grali w karty i wyszydzali się wzajemnie. Musieli być bardzo dobrymi kolegami, żaden z nich nie reagował agresją na uszczypliwości innych. Niekiedy ściszali głos. Mock domyślał się, że mówią wtedy o nim. Chciał z nimi pogadać o czymkolwiek, aby choć na chwilę oderwać się od śniegowego błota za oknem i od trójkątnego kaptura kata z otworami na oczy. Próby nawiązania kontaktu zbywali jednak pogardliwym milczeniem. Nawet kiedy zażądał wyjścia do ustępu, jeden z jego strażników kopnął ku niemu nocnik, a potem z wyrazem obrzydzenia na twarzy wylał zawartość przez okno.
Читать дальше