Podszedł do drzwi gabinetu i ujrzał człowieka, którego bardzo dobrze znał jeszcze z lat gimnazjalnych. Od dnia poznania, od momentu, kiedy trafili do jednego pokoju w internacie, Tugendhat go nienawidził. Nienawiść ta wzrastała z dnia na dzień wraz z każdym kopniakiem, ciosem i udręczeniem, lecz nie była buntownicza, niszczycielska i gwałtowna, raczej ukryta, płaczliwa i paraliżująca. Na początku następnego roku szkolnego okazało się, że znów zakwaterowano ich w jednym pokoju. Tugendhat na zimno postanowił, że teraz nastąpi chwila ostatecznego rozliczenia i że zabije swojego dręczyciela. I kiedy nadeszła noc, a Tugendhat wyciągnął nóż, aby go wbić w pierś, wtedy jego prześladowca wyciągnął rękę i kazał się w nią pocałować. Tugendhat zrobił to. Po prostu nie widział innego wyjścia. Kiedy po latach powiedział swojej bystrej i inteligentnej żonie, znanej dziennikarce sportowej, że dręczy go w koszmarach doznanie „paraliżu z nienawiści”, nie zrozumiała. Nie powiedział żonie całej prawdy. Przybysz, po wspólnych latach w internacie, stał się kimś bardzo ważnym, a przy tym wiedział o pewnych sprawkach Tugendhata, o których on sam wolałby zapomnieć.
Cofnął się, aby umożliwić wejście przybyszowi. Ten podszedł do maszyny, wykręcił z niej kartkę i uważnie ją przeczytał. Dwaj jego ludzie stali przy drzwiach.
– Wcale pan nie chce publikować tego artykułu, drogi doktorze – powiedział cicho przybyły – ani dzisiaj, ani nigdy…
– Będę miał puste miejsce na pierwszej stronie – wydukał Tugendhat.
– Niech pan napisze o niedawnym zniesieniu kalifatu w Turcji – uśmiechnął się mężczyzna. – To znacznie ciekawsze, a zrobi pan to świetnie!
– Tak jest, panie wiceprezydencie policji! – odpowiedział Tugendhat.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
sobota 8 marca 1924 roku, kwadrans przed północą
Mock poprawił pościel na miękkim łóżku, wbudowanym w łukowatą alkowę. Potem rozsupłał taśmy, które uwolniły dwie płachty pluszu, wiszące po obu stronach. Opadły z lekkim szmerem, oddzielając sypialnianą nyżę od reszty pomieszczenia. Mimo że Mock spędził w nim już prawie tydzień, nie miałby nic przeciwko temu, aby zostać tutaj jak najdłużej. Każda myśl o opuszczeniu tego ciepłego i czystego miejsca, wyposażonego w bieżącą wodę, wywoływała skurcz w piersi i prowokowała do głośnych przekleństw. Ta typowa obszerna służbówka bez okna, jakich wiele w zamożnych pałacach, była najwygodniejszym – jak dotąd – lokum zajmowanym przez Mocka. Nic z przeszłości nie mogło się z nią równać. Ani dwie małe izdebki, wypełnione smrodem przepoconych butów i wonią kleju kostnego, w których mały Ebi i mały Franzi spędzili dzieciństwo i młodość, a które – mimo wysiłków ich matki – nie były niczym innym niż ponurym lochem ze ścianami porośniętymi grzybem; ani poddasze w Breslau, zajmowane przez niego w latach studenckich, które odstręczało dziurawym dachem, wilgocią i małymi pluskwiakami, pasożytami gołębich piór; ani jego pierwsze i ostatnie własne mieszkanie w Breslau, przy Plesserstrasse, dawny sklep rzeźnicki z małym, ciasnym pięterkiem, gdzie obok wielkiej kaflowej kuchni tłoczyły się dwa łóżka i stół z czterema krzesłami. Ostatnie jego lokum z kratami, w którym przebywał od ponad pół roku, cieszyłoby się na rynku nieruchomości bardzo umiarkowanym zainteresowaniem. Wszystkie te kwatery łączyło jedno: brak wody i ustępu.
Nic dziwnego, że Mock w ciągu niespełna tygodnia zdążył się przywiązać do tej służbówki z wasserklo i umywalką, ukrytymi w kącie za parawanem, do łóżka z czystą pościelą, do smacznego gorącego jedzenia i termosów z aromatyczną herbatą, do rur z ciepłą wodą, ogrzewających pokój. Lubił nawet ciemne segregatory, które leżały na stoliku pod zielonym abażurem lampy i oferowały mu wieczorną, dość nudną – przyznawał w duchu – lekturę. Wszystkie one bez wyjątku wypełnione były pisanymi odręcznie dokumentami i raportami. Każdy z nich był opatrzony pieczęcią przedstawiającą profil człowieka w kapeluszu i w ptasiej masce na twarzy. Mock widział już kiedyś to wyobrażenie, lecz nie wiedział dokładnie gdzie. W trakcie czytania dokumentów przypomniał sobie nieoczekiwanie, że przedstawia ono lekarza walczącego z dżumą i że nosi tytuł Doktor Dżuma z Rzymu . Po tym wstępnym rozpoznaniu uruchomił się w głowie Mocka cały łańcuszek asocjacyj. Zamknął oczy, powtarzał w myślach „doktor Dżuma” i zagłębiał się we wspomnienia, usiłując znaleźć to właściwe. I znalazł. W pewnym momencie ujrzał preparaty anatomiczne w gabinecie przyrodniczym gimnazjum w Waldenburgu i usłyszał donośny głos wykładowcy biologii, profesora Rettiga:
– Panowie, lekarz ubrany jest w ceratowy płaszcz, maskę i kapelusz. Te części garderoby mają zabezpieczać medyka przed morowym powietrzem. Panowie są pewnie ciekawi, dlaczego maska lekarza jest zaopatrzona w ptasi dziób. To proste. Dziób albo inaczej wydłużony nos to organ węchu, ma on bezbłędnie wyczuwać woń dżumy…
Mockowi dźwięczały w uszach te słowa, kiedy studiował dokumenty mizantropów. Aż do dzisiaj nie pojmował, dlaczego symbolem sekty jest doktor Dżuma z Rzymu. I teraz nagle, tuż przed snem, dotarło do niego światło zrozumienia. Skręcił knot w naftowej lampie i wyciągnął się wygodnie pod pierzyną. Mizantropi uważają siebie za tych, którzy wypędzają dżumę z ludzkich społeczeństw, czyli trzebią grupy społeczne zdegenerowane i zarażone. To tak jak ja, pomyślał, i po raz nie wiadomo który odrzucił od siebie oczywiste pytanie.
– Czy to ważne, czego ode mnie chcą? – szeptał w głuchą ciemność. – Czy nie lepiej o nic nie pytać i mieszkać w tym najlepszym w życiu mieszkaniu? Niech ten stan trwa wiecznie! Może któregoś dnia zobaczę człowieka, który mi codziennie przez klapkę w drzwiach podaje jedzenie? A zresztą po co ja mam go widzieć? Do czego jest mi potrzebny widok ludzi?
Ostatnia myśl go przeraziła. Wyskoczył z łóżka i klasnął bosymi stopami po kamiennej posadzce. Zrobiło mu się niedobrze. W myślach zaczęły wracać metaforyczne określenia, które wyczytał w dokumentach. Czy naprawdę nie chcę widzieć ludzi? – pomyślał. Staję się mizantropem, czyli „nieprzyjacielem ludzi”? Będę taki jak „lekarze dżumy ludzkiej”? Zgodzę się na śmierć i „wyciskanie wrzodów ludzkiego rodzaju”? Będę w stanie pochwalić czyn zimnego, wyrachowanego degenerata, który udusił dwie ladacznice, a przed śmiercią wyłamał im zęby, za co teraz cierpię? Albo gdy ktoś zabije chore psychicznie dziecko, tak jak to zrobił przywódca mizantropów z Leipzig, co opisano w pierwszym segregatorze? A w zamian? Co dostanę w zamian? To wszystko, o czym piszą. Dyskretne i skuteczne poparcie, uniewinnienie lub zatuszowanie wszelkich przewin, nową tożsamość, nowe nazwisko, władzę decydowania o ludzkim losie jednym pociągnięciem watermana, podróże do tropikalnych krain, piękne nagie kobiety, posłusznie klękające u stóp! Ta ostatnia wizja była tak sugestywna dla człowieka, który od siedmiu miesięcy nie dotykał kobiety, że trzeba było zastosować nadzwyczajne środki, aby ją skutecznie wytłumić. Uniósł rękę i wymierzył sobie piekącego klapsa w policzek.
– Idioto! – krzyknął. – Przecież nikt ci jeszcze niczego nie zaproponował. Korzystaj z chwili, durniu, i ciesz się, że nie musisz posłania dzielić z karaluchami!
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, kiedy rozległ się huk otwieranych drzwi. Nie był to odgłos towarzyszący dostarczaniu jedzenia. Na śniadanie było za wcześnie, na kolację – za późno. W drzwiach stanęło trzech ludzi ubranych jak „doktor Dżuma z Rzymu”. Ich sylwetki były obrysowane wątłym światłem, padającym gdzieś zza pleców. Jeden z nich wszedł do pokoju, podszedł do stolika i zaczął zbierać segregatory. Drugi zapalił lampę naftową, a trzeci wysoko uniósł ręce. W każdej dłoni trzymał duży stojący wieszak. Postawił je na podłodze. Na jednym z nich powiesił płaszcz i garnitur Mocka, a na czubku wieszaka zatknął jego melonik. Na drugim znalazła się długa ceratowa peleryna, kapelusz i maska z ptasim dziobem.
Читать дальше