Fotografia jest zniszczona. Pożółkła, z delikatnymi pęknięciami, jak starzejąca się twarz, mimo że przechowywałem ją jak relikwię. Upływający czas też może być mordercą.
Lała sześćdziesiąte. Plaża w Jelitkowie wyludniona, jak to zwykle w połowie września. Chmury przeganiane silnymi podmuchami wiatru. Blondynka na zdjęciu przytrzymuje lewą ręką kapelusz. Uśmiecha się niepewnie, zupełnie inaczej niż jej córka na lewym zdjęciu, ale nie ma żadnej wątpliwości, że łączy je wspólna krew.
Tego niepewnego, jej jakby przepraszającego uśmiechu nie mogę zapomnieć. I widoku jej targanych wiatrem włosów pod kapeluszem. I zapachu kawy rozchodzącego się na wybrzeżu nocą, gdy dokerzy wynosili ze statków worki pełne ziaren i zabierali je do domu. Tam czekały już kobiety z przygotowanymi domowym sposobem urządzeniami do palenia kawy. Do dziś pamiętam zapach skórzanego płaszcza, który mój ojciec sprzedał na Małym Targu. Funkcjonariusze zwani dziś pogardliwie ubekami otrzymywali takie płaszcze z przydziału i sprzedawali je, a marzeniem każdego mężczyzny było mieć taką skórę. Zresztą to wszystko już nie jest ważne. Na Wybrzeżu pozmieniało się, nawet jeśli pozostały stare nazwy. Schabowy u Kubickiego smakuje inaczej i pięćdziesiątka wódki też.
Mogłem się o tym przekonać. Przymus jest silniejszy od rozsądku. Po tylu latach czułem, że jestem jej to winien. Musiałem się odwdzięczyć. Można tak powiedzieć. Tak. Musiałem się w nie wcielić. Krążyłem ulicami, które kiedyś świetnie znałem, chodziłem po śladach tych dwóch dziewczyn. Poznałem rozkład dnia, ulubione knajpy i przyjaciół. Wiedziałem, że nie mogę zawieść. Dyskretnie wypytywałem o nie wśród znajomych. Można powiedzieć, że wlazłem w cudzą skórę.
Pamiętam, jak potem z lokalnych gazet kserowałem artykuły. Mówiły one o tajemniczej śmierci dwóch młodych dziewczyn na plaży w Jelitkowie. Korzystałem z różnych bibliotek, by przypadkiem nikt sobie nie skojarzył mężczyzny poszukującego niecodziennych informacji. Założyłem teczkę. Gromadzę tam wycinki, mam nekrologi.
Może to głupie, ale z jej matką trzymały nas razem marzenia. Żyliśmy marzeniami wspólnymi dla wielu ludzi Wybrzeża. Roiła nam się Szwecja. Nasza Ziemia Obiecana. Wszystko było przygotowane. Umówiony kapitan statku, specjalna skrytka w ładowni, ubrania, jedzenie i ostatnie pieniądze, jakie zostały po zapłaceniu za przerzut. Zostały tylko dwa dni, gdy powiedziała „nie”. Nie chciała powiedzieć dlaczego. Zraniła mnie boleśnie.
Nie to nie.
Patrzę na dwie blondynki na zdjęciu. I teraz już wiem, co mam robić.
Każdy segment, z którego składał się szeregowiec ośrodka „Fregata”, wyposażony był w małą werandę. Na większości z nich znajdowały się sznury, na których wisiały suszące się ręczniki i stroje plażowe we wszystkich kolorach tęczy. Pośród tej bielizny widać było ludzi w różnym wieku i w różnych stadiach opalenizny. Niektórzy, spieczeni na raka, rozkładali na leżakach swe ciała obłożone mokrymi ręcznikami. Inni dumnie obnosili wypielęgnowany brąz, będąc przekonani o swej atrakcyjności. Jeszcze inni wstydliwie zakrywali chustami i koszulkami blade, trzęsące się łydki i ramiona. Wszyscy ci ludzie kipieli energią i chęcią rozmowy. Jakaś sześćdziesięcioletnia kobieta, której brązowe ciało było pomarszczone jak skwarek od słońca i lamp solarium, prosiła swoją wnuczkę, aby podczas wieczorku tanecznego mówiła do niej po imieniu, nie zaś „babciu”. Siedemdziesięcioletni donżuan z puszką piwa w dłoni flirtował ze swoją rówieśniczką w opiętym czerwonym kostiumie i w spódniczce z udawanej afrykańskiej trawy. Kilku chłopaków w podkoszulkach przekrzykiwało łomot techno, dochodzący z ich otwartego samochodu. Głosy tych wszystkich ludzi swobodnie przepływały między segmentami i mieszały się w jedną wielką kakofonię. W ośrodku „Fregata” nikt nie spodziewał się błogosławieństwa spokoju i letniego wytchnienia nawet – tak jak teraz – wieczorową porą. Nikt też nie miał złudzeń, że zrobi cokolwiek w tajemnicy przed sąsiadem z segmentu obok. Każdy się z tym godził, a niektórzy się z tego cieszyli. Oprócz pewnego ponuraka, który zajmował skrajny segment przy samym wyjściu.
Pater siedział na werandzie razem ze swoimi najbliższymi współpracownikami, aspirantami: Piotrem Kuleszą i Rafałem Wielochem. Obaj – w odróżnieniu od swojego szefa – mieli sporą nadwagę, silne rumieńce na policzkach i skłonność do nadzwyczaj obfitego wydzielania potu, który sklejał im włosy na czole. U Kuleszy pojawiały się wtedy proste i równoległe blond kosmyki, u Wielocha – rude, zalotne kędziory. Kolor i konsystencja włosów to wszystko, co właściwie ich od siebie różniło. Nawet ubrani byli podobnie – w białe T-shirty z jakimiś nadrukami, które miały być zabawne, i w krótkie spodenki. Do pasa każdego z nich była przypięta kabura z telefonem komórkowym.
– Podsumujmy. – Pater mówił cicho, choć chłopak i dziewczyna mieszkający w sąsiednim segmencie brali właśnie wspólny prysznic w węźle sanitarnym. – W listopadzie ubiegłego roku Naśladowca morduje Annę Madziar. To Śląsk i mord á la Zdzisław Marchwicki. Przy zwłokach pozostawia wiadomość obrazkową, której interpretacja jest prosta: „Następnym razem zamorduję á la Lucjan Staniak”. Naśladowca niestety dotrzymuje słowa i pierwszego maja tego roku morduje w Warszawie Weronikę Głuchowską na sposób Staniaka. Znów zostawia wiadomość: „Teraz zabiję jak Karol Kot”. Na mord á la Kot nie trzeba długo czekać. Kilka dni później Naśladowca zakłuł w Krakowie Andżelikę Janas. Dokładnie tak jak Kot. Przy zwłokach nie pozostawił już żadnej informacji. Parę dni później przyszedł do Starego list z krwią Andżeliki Janas. „Pora pooddychać jodem”, tak było w tym liście. Wszyscy nasi ludzie na Wybrzeżu ruszyli do roboty, by zapobiec ewentualnemu morderstwu. Specjalny zespól zbierał informacje o Naśladowcy, aby wykonać atak uprzedzający. Daremnie. Wczoraj znaleziono tutaj zwłoki Anny Seredy. Brak listu, ale mamy wyraźny ślad, że jest ona ofiarą Naśladowcy. Ten ślad to wytatuowana róża na pośladku i sposób ułożenia zwłok. Przypomina wam to coś? Kogo on tym razem naśladuje?
Ani Kulesza, ani Wieloch nie odpowiedzieli na pytanie Patera. Cała ich uwaga skupiła się bowiem na potężnym szerszeniu, który wtargnął w przestrzeń powietrzną werandy i ruszył ostro na Wielocha. Potężny rudowłosy mężczyzna podskoczył gwałtownie. Po betonowej werandzie zaszurało gorączkowo pchnięte krzesło, plastikowy stół rozkołysał się na swoich chybotliwych nogach, a blaszana szufelka zadźwięczała przeraźliwie. Owad mocno uderzony przez Patera runął na ziemię oszołomiony i zachrzęścił natychmiast pod sandałem Kuleszy.
– O kurwa! – zachrypiał Wieloch, patrząc na poplamiony kawą napis: „Nic nie przeraża weterynarza” na swoim T-shircie. – Przepraszam za zamieszanie. Nie lubię tych skurwysynów.
– A już chciałem zapytać – Kulesza szukał pod stołem swojego papierosa, który poleciał tam wraz z popielniczką – po co panu ta szufelka…
– Gdzieś tutaj mają gniazdo – pobladły Pater przyglądał się uważnie krytemu eternitem dachowi, szukając tam widocznych dziur. – To już trzeci dzisiaj…
– Przylatują do lampy. – Kulesza znalazł papierosa i zaciągnął się chciwie. – One przylatują do światła. Miałem je kiedyś u siebie na działce. Nie mogłem wieczorem nawet piwa wypić przy zapalonym świetle…
Читать дальше