Na drewnianych deskach rozległy się charakterystyczne plasknięcia klapek uderzających o krzywe deski, którymi wyłożone było zejście numer dziewięć. Najpierw zobaczyła toczący się olbrzymi brzuch, obleczony w podkoszulek, rozciągnięty do granic możliwości na ciele czterdziestoparoletniego mężczyzny. Spojrzała na twarz ozdobioną olbrzymimi wąsami i skrzywiła się. Wąsaty spaślak. Nie może być nic gorszego. Tłuszcz na nogach trząsł się przy każdym kroku i skojarzył się Marcie z nóżkową galaretką, ulubioną potrawą jej ojca, który zmuszał ją do jedzenia tego ohydztwa w dzieciństwie.
Spaślak w jednej dłoni trzymał parawan, w drugiej torbę z kocem i złożony parasol. „Sadło byś sobie lepiej podtrzymał”, pomyślała. Mężczyzna zrobił kolejny krok, zahaczył parasolem o deskę i runął, rozpaczliwie machając rękami. Marta wybuchła śmiechem. Wyglądał jak hipopotam rozbryzgujący wodę olbrzymim cielskiem. Tumany kurzu i ziarna piasku wzbiły się w górę wśród przekleństw grubasa.
Szkoda, że żona i dzieci go nie widzą. Za godzinę albo dwie przyjdą, a on dumnie wskaże im ogrodzony parawanem turystyczny rezerwat. Pewnie będzie już myślał o czekającej go nagrodzie za poranny wysiłek. Będzie myślał o tym, że jeszcze trochę męczarni i zrobi się pierwsza po południu, on wstanie, uda się wejściem dziewiątym w górę, minie biały domek upstrzony napisem „Korona Kielce”, w którym turyści załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne i gdzie także mogą wypożyczyć leżaki, dojdzie do pomnika Antoniego Abrahama i wtedy zacznie szukać kolejnego baru, niespenetrowanego jeszcze podczas urlopu. Wypije piwo, potem drugie, trzecie… Zje rybę, pochrupie okruchy panierki, pójdzie na kwaterę zdrzemnąć się. Tak to z grubsza będzie.
Marta z odrazą odwróciła głowę, popatrzyła na szarawą toń morza i spojrzała na parawan. W duchu przeklęła Sebastiana. Chyba że… Znów popatrzyła na parawan. Chyba że jednak on już tu jest.
Poczuła przypływ nadziei. Może za tym parawanem? Może Sebastian czeka na nią w przygotowanym już przez siebie zacisznym domku, gdzie osłonięci przed ciekawskimi spojrzeniami, zrobią to, co wczoraj? Może jej nie dostrzegł, bo stała w cieniu rozświetlonego baru?
Z bijącym sercem Marta podbiegła do parawanu i zajrzała. Cofnęła się rozczarowana i nieco zażenowana. To nie był Sebastian, ale jakaś kobieta. Martę zaintrygowała jednak nie tyle płeć „piknika”, ile jego strój. A właściwie jego brak. Kobieta była złożona jak harmonijka. Wyglądała tak, jakby przyjęła pozycję, którą seksuolodzy nazywają kolankowo-łokciową, po czym zasnęła, wtulając twarz w piasek. Prawy bok jej ciała opierał się o dwa kije, między którymi rozpięty był parawan. Kije te były głęboko wbite w piasek i stanowiły mocną podporę dla ciała.
„Pewnie ta goła laska się schlała. Fajny ma tatuaż”, przez głowę Marty przebiegały chaotyczne myśli, „teraz śpi, a jej facet pewnie poszedł się odlać na wydmę”.
Zrozumiała szybko, że się myli. Nikt nie śpi w takiej dziwacznej pozycji – z policzkiem wciśniętym w piach, z rękami rozrzuconymi na boki, z podkurczonymi kolanami i z wypiętymi pośladkami. Nikt nie śpi z ręcznikiem zaciśniętym wokół szyi. A nade wszystko żadnemu śpiącemu człowiekowi nie wysuwa się z ust i spośród zębów napuchnięty język.
Krzyknęła w chwili, gdy grubas rozkładał parasol z napisem „Toyota – ciesz się pełnią życia”.
Wieczorem tego samego dnia aspirant Piotr Kulesza stał przy pomniku generała Abrahama we Władysławowie i naciskał guziki komórki. Ktoś trącił go w ramię. Kulesza burknął coś pod nosem. Dlaczego ci cholerni ludzie muszą umawiać się właśnie tu, pod pomnikiem? Garstka skupiła się wokół chłopaka, który najpewniej wykonywał tatuaże. Z drugiej strony cokołu stała grupka przypatrująca się wężowi owiniętemu wokół szyi kilkunastoletniej dziewczyny. Aspirant w spisie telefonów szukał numeru swojego szefa, nadkomisarza Jarosława Patera. Zanim nacisnął klawisz „połącz”, zastanowił się nad skutkiem tego, co właśnie robi. Wiedział, jak się przejawia irytacja szefa, z wykształcenia polonisty, z pasji – tropiciela potknięć gramatycznych i leksykalnych. Przejawia się ona mianowicie w nieustannym i zrzędliwym poprawianiu błędów językowych rozmówcy. Kulesza strzegł się zatem spodziewanych lapsusów, powtórzeń i rozwlekłych opisów; mówił powoli i analizował każdy zwrot i każde słowo. Wiedział, że Pater instynktownie i podświadomie nie chce dopuścić, aby jego rozmówca zbyt szybko wyjawił powód swojego telefonowania, najczęściej nieprzyjemny, nierzadko makabryczny. Dlatego w takich sytuacjach Kulesza miał zwyczaj najpierw bez wstępów informować, po co i dlaczego dzwoni, a następnie szczegółowo i chronologicznie opisywać wszystko, co skłoniło go do sięgnięcia po telefon.
Kiedy Pater odebrał, Kulesza szybko wyrzucił z siebie:
– Stało się. Znowu.
Z drugiej strony zapadło milczenie. Tego się Kulesza spodziewał. Wiedział, że Pater nie zrozumiał i stara się z czymś skojarzyć jego słowa. Natychmiast oszczędził swojemu szefowi trudu żmudnych asocjacji.
– Wytatuowana róża na pośladku. Pamięta pan…
Teraz Kulesza wiedział, że Pater mu nie przerwie, choćby jego podwładny dopuścił się najstraszliwszych błędów językowych. Nie było ich zresztą – jak sądził – w protokole, którego passusy zamierzał teraz odczytać.
– We Władysławowie na plaży dzisiaj o piątej rano znaleziono uduszoną dziewczynę. Anna Sereda, lat dwadzieścia dwa, zamieszkała w Elblągu, studentka pedagogiki Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej. Przy zwłokach nie było dokumentów, ale szybko ją zidentyfikowano. Jej zdjęcie było w każdej komendzie w naszym województwie. Po kłótni z rodzicami zniknęła pod koniec czerwca. Policja elbląska sprawdziła jej kontakty. Nic podejrzanego, żadnego zazdrosnego chłopaka, dziewczyna bardzo towarzyska. – Kulesza zaczerpnął tchu. – Ręcznik był zaciśnięty na jej szyi. Ofiara była częściowo zakopana w dziurze w piasku. W dziurze były jej łokcie i kolana. Ponad krawędź wystawały częściowo uda, biodra, pośladki, twarz i ręce. Ciało oparte było o kijki od parawanu. Wyglądała tak, jakby uprawiała seks.
Pater nie zapytał o penetrację. Wiedział, że na ustalenie tego faktu medyk sądowy potrzebuje trochę czasu.
– Szefie, proszę posłuchać co dalej. Czytam z protokołu. „Na pośladku ofiara miała wytatuowaną różę.
Krzyż, wokół którego wije się w górę kolczasta łodyga, która jest zakończona kwiatem róży. Główka róży wystaje ponad najwyższy punkt krzyża”. Tyle w protokole. Kierowniku – w głosie Kuleszy pojawiła się nutka strachu – stało się. Znowu.
– Nie mówi się „główka róży” – mruknął z irytacją Pater – lecz „kwiatostan”. W ciągu dwóch kwadransów zatelefonuję do ciebie.
Pater rozłączył się, przeszedł przez rondo i ruszył w stronę parku. Minął pomnik symbolizujący powrót Pomorza do Macierzy i usiadł na ławce. Rozpiął koszulę i z ulgą przyjmował podmuchy suchego wiatru. „Nikt jej nie widział przy okienku wieży / Przyjmować w usta wiatru oddech świeży”, przypomniał mu się nagle dwuwiersz z Konrada Wallenroda. Tutaj wiatr, wiejący od ruchliwej ulicy, miał smrodliwą woń spalin. „Tu wiosna spaliną oddycha”, tym razem przyszła mu na myśl piosenka T. Love. Pater, przywołując te teksty, nieświadomie odpychał od siebie smutne wspomnienia sprzed czterech lat i ponure przewidywania, pewne i nieodwracalne jak przepowiednie Kasandry. Musiał je jednak przyjąć i się z nimi zmierzyć. Telefon Kuleszy uaktywnił je jak uśpione demony.
Читать дальше