– Dlaczego Fred wziął ten obraz, proszę pani? Żeby go sprzedać i kupić narkotyki?
– Nie jest narkomanem.
– Więc może chciał zdobyć je dla panny Biemeyer?
– Co za głupi pomysł. Przecież ona ma własny majątek.
– Czy dlatego się nią interesuje?
Pochyliła się do przodu, nie zdejmując dłoni z kolan; była opanowana i śmiertelnie poważna. Kobieta, która przed chwilą chichotała, wchłonięta została przez jej postać jak ciało astralne.
– Nie zna pan Freda. Nigdy go pan nie pozna – brak panu inteligencji. Jest porządnym człowiekiem. Traktuje pannę Biemeyer jak brat, jak starszy brat.
– Więc dokąd starszy brat zawiózł swoją siostrzyczkę?
– Nie musi pan silić się na złośliwość.
– Chcę się dowiedzieć, gdzie są albo dokąd się wybierają. Czy pani wie?
– Nie, nie mam pojęcia.
– Nie dałaby im pani pieniędzy na podróż, gdyby pani nie wiedziała, dokąd jadą.
– Kto mówi, że im dałam?
– Ja.
Zacisnęła pięści i kilkakrotnie uderzyła oburącz o zasłonięte białym nylonem kolana.
– Zamorduję tę małą czarnuchę.
– Nie radzę. Jeśli pani to zrobi, pójdzie pani do więzienia.
Skrzywiła się w nieprzyjemnym uśmiechu.
– Przecież żartowałam.
– Ale wybrała pani nieodpowiedni temat i niestosowny moment. Dziś wieczorem został zamordowany człowiek nazwiskiem Paul Grimes.
– Zamordowany?
– Pobity na śmierć.
Pani Johnson przechyliła się w bok i upadła na podłogę. Nie poruszyła się, dopóki czarnoskóra pielęgniarka, którą wezwałem na pomoc, nie oblała jej głowy wodą. Wtedy wstała, ciężko chwytając powietrze, i dotknęła włosów.
– Po co to zrobiłaś? Zburzyłaś mi fryzurę.
– Straciła pani przytomność – powiedziałem. Potrząsnęła głową i zachwiała się lekko. Koleżanka, otoczywszy ją ramieniem, pomogła jej odzyskać równowagę.
– Lepiej usiądź, kochanie. Naprawdę zemdlałaś. Pani Johnson wolała jednak pozostać na nogach.
– Co się stało? Czy ktoś mnie ogłuszył?
– Ogłuszyła panią usłyszana ode mnie wiadomość – powiedziałem. – Paul Grimes został dziś wieczorem pobity na śmierć. Znalazłem go na ulicy, niedaleko stąd.
Pani Johnson nadała swej twarzy wyraz kompletnej obojętności, a po chwili przeoblekła ją w pochmurną maskę ignorancji.
– Kto to jest?
– Antykwariusz z Arizony. To on sprzedał Biemeyerom obraz. Nie zna go pani?
– Może pan powtórzyć nazwisko?
– Paul Grimes.
– Nigdy o nim nie słyszałam.
– Więc dlaczego zemdlała pani, kiedy powiedziałem, że został zamordowany?
– To nie dlatego. Zdarzają mi się takie nagłe omdlenia. Nie są groźne.
– Może lepiej odwiozę panią do domu?
– Nie! Straciłabym posadę. Nie mogę sobie na to pozwolić. To nasze jedyne źródło utrzymania.
Opuściła głowę, odwróciła się i ruszyła chwiejnym krokiem w kierunku pokoi pacjentów.
– Dokąd chce zawieźć Fred pannę Biemeyer? – spytałem, idąc za nią.
Nie odpowiedziała i w ogóle nie zareagowała na moje pytanie.
Dojechałem autostradą do niemal całkowicie opustoszałego centrum. Po drodze wyprzedził mnie policyjny wóz patrolowy. Jego kierowca, zrównawszy się ze mną, przyjrzał mi się przelotnie i pomknął dalej.
Na drugim piętrze budynku redakcji paliły się światła. Jasne okna wychodziły na porośnięty trawą i otoczony palmami skwerek. Wysokie drzewa stały cicho i nieruchomo; noc była zupełnie bezwietrzna.
Zaparkowałem na skwerze i wspiąłem się po schodach na drugie piętro. Idąc za klekotem maszyny przeszedłem przez dużą, pustą salę do oddzielonej przepierzeniem kabiny, w której pracowała Betty Jo. Kiedy zawołałem ją po imieniu, zaskoczona podniosła wzrok.
– Nie powinieneś tak robić. Przestraszyłeś mnie.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. Prawdę mówiąc cieszę się, że wpadłeś. Próbuję ułożyć artykuł o tym morderstwie w jakąś sensowną całość.
– Mogę go przeczytać?
– W jutrzejszej gazecie, o ile go wydrukują. Nie zawsze zamieszczają moje artykuły. Redaktor działu informacyjnego jest – męskim szowinistą i próbuje zdyskryminować mnie umieszczając na stronach przeznaczonych dla kobiet. – Uśmiechnęła się, ale jej ciemne oczy błyszczały buntowniczo.
– Ale możesz chyba przedstawić mi swoją teorię?
– Niestety nie mam żadnej. Próbuję sklecić artykuł w oparciu o pytania – kim była kobieta na tym obrazie, kto malował portret i oczywiście kto go ukradł. Jest to w gruncie rzeczy potrójna zagadka, prawda? Czy wiesz, kto go ukradł?
– Chyba tak, ale nie chciałbym, żeby się na mnie powoływano.
– Nie wspomnę o tobie – powiedziała. – Chcę tylko poznać tło całej sprawy.
– W porządku. Według moich świadków, którzy szczerze mówiąc nie są wiele warci, obraz został skradziony dwukrotnie w krótkich odstępach czasu. Student historii sztuki nazwiskiem Fred Johnson wziął go z domu Biemeyerów…
– Ten Fred Johnson z muzeum? Nie podejrzewałabym, że jest do tego zdolny.
– Być może nie jest. Twierdzi, że wziął obraz, by poddać go jakimś badaniom i stwierdzić, czy jest to naprawdę Chantry. Ale ktoś ukradł go z domu rodziców Freda albo z muzeum… istnieją dwie wersje.
Betty Jo notowała coś ołówkiem na kartce papieru maszynowego.
– Gdzie jest teraz Fred? Czy myślisz, że mogę z nim porozmawiać?
– Jeśli go znajdziesz. Odjechał w niewiadomym kierunku razem z córką Biemeyerów. Jeśli idzie o twoje dalsze pytania, to nie wiem, kto namalował obraz. Może jest to Chantry, a może nie. Niewykluczone, że wie to Fred. Udało mi się częściowo zidentyfikować kobietę z portretu. Ma na imię Mildred.
– Czy mieszka tutaj?
– Wątpię. Za czasów poprzedniego pokolenia była modelką w Tucson. Znał ją Paul Grimes, ten facet, którego zamordowano. Jest na nim o wiele młodsza niż w rzeczywistości.
– Czy to znaczy, że powstał niedawno?
– To jedna z zagadek, które najwyraźniej chciał rozwiązać Fred. Próbował określić wiek obrazu, by stwierdzić, czy mógł go namalować Chantry.
Betty Jo z ożywieniem podniosła głowę znad swych notatek.
– Sądzisz, że mógł to być on?
– Moja opinia jest niewiele warta. Nie widziałem obrazu ani jego fotografii.
– Więc dlaczego nic nie mówisz? Przyniosę ją.
Wstała szybko i zniknęła za drzwiami z napisem: „Serwis fotograficzny”. Fale wibrującego powietrza, które zostawiła za sobą, rozchodziły się dalej w moim ciele.
Czułem się samotny i znużony, ale nie byłem pewny, czy powinienem podjąć skok przez przepaść między pokoleniami. Mogła się otworzyć jak otchłań i chwycić mnie jak kleszcze. Próbowałem skupić uwagę na kobiecie z portretu, której dotychczas nie widziałem.
Betty Jo przyniosła jej podobiznę i położyła ją na biurku. Była to kolorowa fotografia obrazu, o formacie mniej więcej cztery na sześć cali. Podniosłem ją do światła rzucanego przez fluorescencyjną żarówkę. Paola powiedziała prawdę – kobieta była bardzo piękna. Miała klasyczne rysy i delikatną karnację blondynki. Cały obraz tchnął głębią, która koncentrowała się w jej chłodnych, niebieskich oczach; miałem wrażenie, że przyglądam się modelce – lub ona mnie – z wielkiej odległości. Być może sugerowałem się tym, co powiedziała Paola, powtarzając słowa swego ojca – że kobieta, która pozowała do portretu, nie żyje już albo jest staruszką, a jej piękno przetrwało jedynie we wspomnieniach.
Читать дальше