– Ale słyszałem, że ich rytuały są podobne satanistyczny…
– Ich rytuały wzbudzają śmiech u nich samych, zapewniam cię. Wiesz, co oni robią podczas tych swoich obrzędów na rozpoczęcie zebrania loży? Przeważnie śpią. Pewien nasz człowiek w loży, znany chirurg, mówił mi, że najbardziej lubi te rytuały, bo może się zdrzemnąć po operacjach w szpitalu…
Zaremba dopił kawę i wstał, pozostawiwszy wbrew swojemu łakomstwu nie dojedzony kawałek tortu. Czul przykry ucisk na żołądku. Podał rękę Pirożkowi i włożył melonik
– Dziękuję ci, Franiu – powiedział, przełykając ślinę – że zgodziłeś się ze mną nieoficjalnie porozmawiać i że obeszło się bez drogi służbowej. Im mniej ludzi wie o tej sprawie, tym lepiej…
– Posłuchaj, Wiluś – Pirożek spoważniał – powiem ci coś na od – chodne. Nie twierdzę, że nie ma u nas lucyferian. Ale jeśli nawet są, to siedzą w tak głębokiej konspiracji, że nasi szpicle nie mają szans zbliżyć się do ich przedpokoju, a co dopiero wejść na ich obrzędy. Powiem ci, czego się dowiedziałem w Warszawie na szkoleniu w Referacie Specjalnym. Przed dwoma laty pewna młoda prostytutka, dziecko prawie, doznała pomieszania zmysłów. W chwilach przytomności twierdziła, że zmuszano ją do różnych okropieństw, na przykład do zjadania ugotowanych niemowląt… Wskazywała dom pewnego pułkownika, gdzie rzekomo to wszystko miało się odbywać. Były pewne podejrzenia, służba potwierdzała, że żona tego oficera miała w sypialni odwrócony krzyż, że nocami dochodziły z salonu łacińskie śpiewy… Jak możesz mniemać, śledztwo szybko zatuszowano ze względu na osobę rzeczonego pułkownika. Jego samego wkrótce przerzucono na jakąś placówkę dyplomatyczną. To jedyna sprawa lucyferian w Polsce, o której wiem…
– Nie wiesz, kto prowadził tamto śledztwo w Warszawie?
– Wiem, ale ci nie powiem. – Uśmiechnął się przepraszająco Pirożek. – Do emerytury trochę mi brakuje… Przykro mi, bracie, ale pozostaje ci teraz już wyłącznie droga służbowa…
– Nazwałbym ją ślepą uliczką – powiedział Zaremba.
Po wyjściu z lokalu aspirant stał przez chwilę na ulicy Skarbkowskiej i w zamyśleniu przyglądał się ludziom z długiej kolejki do kasy kina „Lew”, które mieściło się w tym samym budynku co kawiarnia „Teatralna”.
Nie rozumiał, czemu się przejmuje tą sprawą tak bardzo, że poświęca się jej po pracy Powinien być teraz w domu i zajadać na kolację ulubione zrazy nelsońskie, a nie włóczyć się po kawiarniach, zamulać sobie brzuch ciastkami i chłeptać kawę, o której największe autorytety medyczne mówią, że jest szkodliwa. „Już brzuch mnie rozbolał – myślał – i całkiem tracę apetyt na rodzinną kolację. Dlaczego nie mogę zrozumieć, że ta sprawa jest jak każda inna, że należy nad nią pracować nie więcej niż osiem godzin dziennie, a jeśli skończy się fiaskiem, to i tak nie ja za to oberwę, a najwyżej Kocowski dostanie od Grabowskiego paternoster?! A mimo wszystko tak się tym wszystkim trapię. Po co, do cholery?!”
Uznał, że odpowiedź na to pytanie łatwiej znajdzie przy stopce zmrożonej wódki. Ruszył w stronę Teatru Wielkiego, przekonując sam siebie, iż napój ten podostrzy mu apetyt i będzie dobrym remedium na mdłości, które go ogarniały Poza tym reprymenda ze strony małżonki i tak jest niechybna, bo już teraz jego spóźnienie na rodzinną kolację wynosiło ze dwa kwadranse.
Przy placu Gołuchowskich wszedł do knajpy Gutmana. Była równie podła jak niedaleka knajpa Bombacha opiewana przez lwowskich batiarów. Oparł się o bar i zamówił setkę czystej, kromkę czarnego chleba ze skwarkami i kiszony ogórek Otrzymawszy te specjały, odwrócił się do sali i obserwował gości zapełniających lokal. Przy chybotliwych stolikach siedzieli biedni studenci, domokrążcy, dorożkarze i drobni przestępcy. Ci pierwsi politykowali nad szklankami słabej herbaty, pozostali pili piwo lub załatwiali pokątne geszefty. Jeden człowiek stojący na końcu sali, zupełnie nie pasował do otoczenia. Nie należał do żadnej z tych grup: z nikim bowiem nie rozmawiał, nie pił niczego i zamiast siedzieć, stał, ignorując zaloty ostro umalowanej dziwki. Wlepiał tępy wzrok w blaszaną reklamę informującą, że „piwa okocimskie marcowe są niezrównane w smaku dla odzyskania siły zdrowotnej”. Wszyscy go omijali łukiem, nawet kelnerzy, zwykle natrętni, nie indagowali go wcale, ponieważ straszne sprawiał wrażenie spuchniętym nosem i sińcami na twarzy, które nadaremno starał się zakryć pod czarnymi binoklami o pękniętych szkiełkach.
Zaremba w odróżnieniu od innych nie tylko go nie ominął, ale ruszył ku niemu z zasępioną miną, dzierżąc w dłoniach dwie pięćdziesiątki wódki i talerzyk ze skromną zakąską. W miarę jak się do niego zbliżał, coś coraz mocniej go powstrzymywało. Człowiek ten, niegdyś niezwykle elegancki, teraz wyglądał jak ostatni kiryło [30]: podrapane policzki, brudne, popękane paznokcie, jakby rękami mieszał paszę dla bydła, i głupawy uśmiech przypominający Zarembie znanego lwowskiego wariata, który podczas koncertów na świeżym powietrzu zawsze stawał obok kapelmistrza i dyrygował orkiestrą. Z ust tego człowieka dwa tygodnie temu wylatywały skomplikowane naukowe terminy, teraz zaś – ordynarne przekleństwa. Wtedy mówił do studentów, teraz obsztorcowywał tanią dziwkę.
Zaremba wrócił do baru, wypił dwie wódki i w błysku jednej chwili znalazł odpowiedź na zadawane sobie pytanie. Brzmiała ona: wszystkie moje siły poświęcam sprawie Bajdykowej, bo chcę być taki jak Edzio Popielski, który temu śledztwu oddałby się do szczętu. Chcę być jak Popielski.
Patrząc na wrak człowieka, jakim był jego przyjaciel, wiedział, że ta odpowiedź przestała być prawdziwa.
Włożył melonik i z ciężkim jak kamień brzuchem wygramolił się z lokalu, potrącając po drodze ładną czarnowłosą kobietę.
W domu czekały na niego wymówki żony i zimne zrazy nelsońskie. Zjadł je szybko wśród żołądkowej czkawki, a potem gwałtownie zwymiotował. W przerwach między torsjami widział poranioną twarz Popielskiego i siebie samego – Judasza, który nawet nie podszedł do pobitego i załamanego nerwowo przyjaciela. Rzygał na gęsto, ale nie udało mu się wypluć wyrzutów sumienia.
KIEDY RENATA SPERLING WCHODZIŁA DO KNAJPY, potrącił ją zażywny jegomość w meloniku. Chciała go ofuknąć, ale ów ordynus popędził tak szybko w stronę Teatru Wielkiego, że i tak by nie usłyszał jej reprymendy. Dziewczyna spojrzała na szyld lokalu, upewniła się, że jego właścicielem jest L Gutman, i weszła do środka.
Pojawienie się samotnej kobiety wzbudziło u bywalców różne reakcje. Jakiś student podkręcił wąsa i poprawił krawat, inny przyczesał poślinioną dłonią przetłuszczone włosy, bomby piwa drobnych handlowców zawisły w drodze do ich ust, a dziwki, węsząc konkurencję, piorunowały ją wzrokiem. W knajpie zaczął się właśnie wieczorek taneczny i akordeonista zagrał skoczną piosenkę:
Za rogatki, by zabawić si, wybrałym raz,
By tam mili i burzliwi swój przypendzić czas.
Ja najsamprzód przy bufeci wypił wódki trzy,
A tu panny już koło mni jak nad wodu mgły.
Niejeden z bywalców ruszył ku Renacie z zamiarem zaproszenia jej do tańca, ale ona omijała dansingowych amatorów i slalomem zmierzała ku człowiekowi, który najwyraźniej nie tylko nie chciał z nią tańczyć, lecz wręcz usiłował się przed nią schować za kotarą zasłaniającą drzwi do ustępu.
Rozumiała doskonale jego zachowanie. Nie chciał widzieć jej – świadka i przyczyny swego poniżenia. Być upokorzonym w oczach kobiety, niegdyś bezradnej uczennicy, teraz adresatki umizgów, przed którą kilka godzin wcześniej demonstrowało się siłę i nieugiętość – to dla prawdziwego mężczyzny otchłań wstydu, czarna noc. To wszystko dostrzegła w jego oczach ponad tydzień temu, gdy znalazła go nad potokiem Studenym. Jechała bryczką powożoną przez lokaja Stanisława Wiącka, gdy usłyszała wycie i ujrzała grupę ludzi otaczającą jakiś wielki tłumok w zakrwawionym prześcieradle. Miało ono posłużyć chłopom za nosidło dla rannego Edwarda Popielskiego. Kiedy przerażona stanęła nad nim, przestał wyć, szybko zacisnął zęby i powieki. Nie były one jednak całkiem szczelne, bo wytrysnęły spod nich łzy. Zaczął się lekko trząść i stracił przytomność.
Читать дальше