To mówiąc, pokazywał ręką wzgórze, kędy snuli się – z dala w różowym słońcu widoczni Bracia Wyczekujący, ruszając z odwiecznych miejsc trupy, aby je na dół pod nogi Zwycięzcy poznosić.
– Tamci już ciebie nie potrzebują! Przyszedłeś – i skończyło się już ich nużące pośmiertne czuwanie! Spłoną na wieczny spoczynek tu w tej kotlinie, kędy nigdy jeszcze ogień nie płonął, bo my bez ognia, jakoby na godzinę z domu wyszedłszy, w tych namiotach przez siedem wieków ciebie czekali! Ale my cię potrzebujemy, potrzebują cię ci wszyscy, po księżycowym globie rozsiani, nad morzem dalekim, na równikach, na górach i nad strumieniami!… A ty, przybywszy, igrasz ze mną, a potem – chcesz wracać!
Mówił to wszystko gorąco, niemal uroczyście, bez cieniaprzestrachu, który pierwsze zdania w gardle mu dławil. Przyostatnich słowach głos jego zadrgał, jakby gorzką jakąś,bolesną ironią.
Marek się już nie śmiał. Patrzył na mnicha szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby teraz dopiero zrozumiał, że szalone przybycie jego na Księżyc związało się przez przypadek z czymś wielkim, że wziął – nie wiedząc o tym – jakieś brzemię na ramiona… Przed chwilą śmiał się z legendy, w którą wplótł się mimo woli – teraz strach go ogarnął. Przetarł dłonią czoło i spojrzał po mnichach, którzy właśnie z gór stare zwłoki znosili i w milczeniu je na mchu układali, wszystkie twarzą ku niemu zwrócone.
– Czego wy chcecie ode mnie? – rzekł mimo woli.
– Zbaw nas, panie! – zakrzyknął Elem.
– Zbaw nas, zbaw nas, panie! – powtórzyli chórem, jak echo, Bracia Wyczekujący.
– Ale co wam się dzieje? mówcież nareszcie…
Urwał i odetchnął głęboko.
– Co wam jest?
Elem obejrzał się na skupiających się za nim Braci, a potem wystąpił naprzód.
– Panie – zaczął – gnębi nas zło. Szerny nas gnębią. Kiedyś stąd jako Stary Człowiek odchodził…
Marek przerwał mu niecierpliwie ruchem ręki. Przysiadł na ziemi i przyzwał mnicha skinieniem do siebie.
– Przepraszam cię, bracie – rzekł, kładąc dłoń na drobnym jego ramieniu – przepraszam za moje zachowanie, ale… Słuchajże mnie teraz dobrze i staraj się zrozumieć to, co mówię. Zrobię dla was wszystko, co tylko w mocy mej leży, chociaż… ja nie jestem – rozumiesz mnie? – ja nie jestem tym waszym Starym Człowiekiem. Tamten umarł przed siedmiuset laty, tu na Księżycu, na bezpowietrznej pustyni, a wiem o nim i o was tylko dlatego, że przed śmiercią przysłał nam w kuli na Ziemię swój pamiętnik… Ja całkiem przypadkowo na Księżyc przybyłem, nie wiedząc, że wy mnie tu czekacie…
Elem uśmiechnął się nieznacznie. Wszak – jako Ada w pismach swych świadczy – to było zawsze zwyczajem Starego Człowieka, że nie chciał, aby wiedziano, iż on jest… Starym Człowiekiem. To samo teraz powtarza się u Zwycięzcy. Jednakże skłonił głowę w milczeniu, jakoby zgadzając się na to, co słyszy.
Marek tymczasem mówił dalej:
– Ale przybyłem. I koniec końców, widząc, że mnie potrzebujecie, gotów jestem… Nie wiem, czy zrobić potrafię, czego wy się po mnie spodziewacie. Kto są ci szernowie? To pierwobylcy tutejsi, nieprawdaż?
– Tak. Straszni. Od kiedy ty od nas… od kiedy odszedł od nas Stary Człowiek, całe dzieje nasze to jedna i nieustanna walka z ich złą przemocą. Tam, przy Ciepłych Stawach, gdzie pierwsza była osada, są księgi w podziemnym skarbcu złożone… My tutaj ksiąg nie potrzebujemy; z ust do ust wieść o tobie się przekazywała – ale tam są księgi. Niektóre z nich zapowiadają twoje przyjście. A inne zaczynają się zawsze od słów: „Ażeby Stary Człowiek wiedział i znał niedolę ludu swego, kiedy powróci Zwycięzcą…”. I rzeczywiście mało jest kart w nich, które by mówiły o czym innym, jak o niedoli ludutwojego, panie. Tam jest spisana nasza historia. Kiedy przybędziesz nad Ciepłe Stawy , o panie! i przeczytasz te księgi, dowiesz się, że szernowie trapią nas już od siedmiu setek lat. Zaraz po odejściu… Starego Człowieka przeprawili się przez Wielkie Morze i zaczęli niszczyć nasze siedziby. Były czasy, kiedy nikt nie mógł oddychać. Palili domy nasze, młódź naszą mordowali i uprowadzali nasze kobiety. A dzisiaj, dzisiaj, kiedy ty powróciłeś, o panie! jest gorzej, niż było kiedykolwiek! Wszystkie ludzkie osady, na północ od Morza Wielkiego aż po krańce Pustyni rozsiane, są pod władzą szernów! Przy Ciepłych Stawach , tam, gdzie jest arcykapłańska stolica, mają swego namiestnika, który z wieży warownej włada i haracz pobiera. Uczyniono pokój z szernami, panie, ale lepsza śmierć od takiego pokoju. Tu – w Kraju Biegunowym , kędy my, ciebie wyczekujący, mieszkali, to miejsce jedyne, dokąd wraża moc ich nie sięga! Boją się widoku błogosławionej Ziemi, którą gwiazdą złą i przeklętą nazywają, jak gdyby w zwierzęcej ciemności swej przeczuwali, że stamtąd ty przyjdziesz, zbawca nasz, a ich pogromca i pognębiciel. Ratuj nas, panie!
– Ratuj nas, ratuj! – zakrzyknęli znowu mnisi i zaczęli się cisnąć do Zwycięzcy i obejmować rękoma jego nogi. Oni, którzy się rodzin i mienia dla oczekiwania jego wyrzekli, przypomnieli sobie teraz, że mają tam w ujarzmionym kraju krewnych i znajomych, i zaczęli, przerywając sobie wzajemnie, opowiadać bezładnie krzywdy, które się tamtym stały od szernów, morderstwa, pożogi i uciśnienia.
W tym gwarze jękliwych i nienawiścią zawziętych głosów jedno tylko zdanie wyraźnie wciąż się powtarzało:
– Ratuj nas! ratuj!
Marek siedział na ziemi z zaciśniętymi ustami i ściągniętą brwią. Ważył coś w myśli długo, choć głosy błagalne już umilkły i cisza pełna oczekiwania zrobiła się dokoła niego… Była chwila, że spojrzał mimo woli na wóz swój błyszczący i każdej chwili gotowy do odjazdu, jak gdyby chciał siąść weń i uciekać w międzyplanetarne przestrzenie tam ku Ziemi – ale myśl tę szybko odrzucił od siebie. Postanowienie jakieś twarde ścięło rysy jego młodej twarzy.
– Jacy są ci szernowie? czy podobni do ludzi? – zapytał.
– Nie, nie! Oni są straszni!
– Straszni, straszni! – zawołali mnisi.
Marek zwrócił pytające oczy na Elema. Na twarzy zakonnika malował się wstręt, z bólem wprost graniczący. Pochylił głowę, a po chwili wykrztusił:
– Straszni są. Sam ich, panie, zobaczysz.
– Chcę wiedzieć teraz. Czy mają co ludzkiego w sobie?
– Nic. Okrom rozumu. A i ten jest inny, bo zła i dobra nie rozróżnia.
– Jak wyglądają?
– Mniejsi są od nas. Tak, jeszcze mniejsi. Mają skrzydła, ale tylko z trudem ich używają. Umieją wydawać głos i mowę ludzką potrafią zrozumieć, między sobą jednak porozumiewając się za pomocą świetlnych rozbłyśnięć na czole… Ach! są straszni! i ohydni! ohydni! i źli…
Marek powstał. Dookoła niego byli teraz wszyscy Bracia zgromadzeni; nieopodal leżał ogromny stos ciał i kości, ze wzgórza słonecznego zniesionych. Ruszono też z miejsca namioty stare i podkładano pale i płótna, ażeby płomieniom dać lepszą strawę. Elem, spostrzegłszy, że Zwycięzca przygląda się stosowi, przerwał opowiadanie i pojrzał 38 38 pojrzeć – dziś: spojrzeć. [przypis edytorski]
mu w twarz pytającym wzrokiem.
– Czy mamy ich spalić? – rzekł po chwili.
Marek nie odpowiadał. Więc mnich przystąpił ku niemu bliżej i odezwał się znowu:
– Panie, czy mam stos podpalić? Czy wolno im już spocząć, a nam wracać do ludzi? Do domów naszych i do rodzin niegdyś opuszczonych?
Z wolna i jakby z wahaniem Marek pochylił głowę.
Читать дальше