Jeździec chciał go ocalić, ale na próżno. Pew powalił się wydając krzyk, który przenikliwie zabrzmiał wśród nocy; cztery kopyta stratowały i zmiażdżyły nieszczęśnika i przeszły dalej. Upadł na bok, następnie osunął się z wolna twarzą ku ziemi i odtąd już się nie poruszył.
Zerwałem się na równe nogi i powitałem jadących. Osadzili konie w miejscu, mimo wszystko przerażeni wypadkiem, więc ich od razu poznałem. Jeden, człapiący na ostatku, był to ów parobek, który wyprawił się z wioski do doktora Liveseya; resztę stanowili strażnicy celni, których spotkał on po drodze i z którymi przezornie natychmiast wrócił.
Pewne pogłoski o statku w grocie Kitta dotarły do nadkomisarza Dance'a, co skłoniło go owej nocy do wyprawy w naszą stronę; tej to okoliczności matka i ja zawdzięczaliśmy ocalenie.
Pew był martwy, martwy jak kamień. Co się tyczy mojej matki, to gdy zaniesiono ją do wioski i poczęto cucić zimną wodą oraz solami, przyszła wnet do siebie i bynajmniej nie odbił się na jej zdrowiu strach, chociaż nie przestawała narzekać na stratę należnych pieniędzy. Tymczasem komisarz ruszył galopem w stronę „Pieczary Kitta”, ludzie jego zaś zaczęli zsiadać z koni i przekradać się do parowu 16 16 parów – dolina o płaskim dnie i stromych, porośniętych roślinnością zboczach. [przypis edytorski]
, prowadząc, a niekiedy ciągnąc za sobą swe wierzchowce, w ciągłej obawie zasadzki. Toteż nie było wielką niespodzianką, gdy dotarłszy do jaskini zastali lugier 17 17 lugier – mały statek rybacki. [przypis edytorski]
już w drodze, choć w niewielkiej odległości. Komisarz huknął na załogę. Jakiś głos zawołał, żeby zszedł im z oczu, bo go poczęstują ołowiem; w tejże chwili kulka świsnęła mu tuż obok ramienia. Lugier zdwoił swą chyżość i niebawem znikł. Pan Dance stał i jak się wyraził, był podobny do ryby wyrzuconej z wody; jedyną rzeczą, którą mógł uczynić, było wysłanie jednego ze strażników do B…, żeby zawiadomić stojący tam kuter.
– I to zresztą – nadmienił – na nic się nie przyda. Dali drapaka i na tym koniec! – Słysząc zaś moją opowieść dodał:
– Cieszę się przynajmniej, że wreszcie przydeptałem nagniotki sławetnemu Pew.
Powróciłem w jego towarzystwie „Pod Admirała Benbow”. Trudno sobie przedstawić obraz większego spustoszenia! Nawet zegar strącili na ziemię ci złoczyńcy w swym zajadłym polowaniu na mnie i moją matkę. Pomimo że nie skradziono niczego oprócz sakiewki kapitana i drobnej ilości srebra z szuflady, to jednak od razu poznałem, że jesteśmy doprowadzeni do ruiny. Komisarz Dance nie mógł nic zrozumieć z tej sceny.
– Przecież znaleźli pieniądze, jak sam mówiłeś? Powiedz mi więc, Hawkins, czego tu jeszcze oni szukali? Zapewne jeszcze innych pieniędzy?
– Nie, panie! – odpowiedziałem. – Zdaje mi się, że nie szukali pieniędzy. Jestem przekonany, że przedmiot ich poszukiwań mam w kieszeni za pazuchą, a prawdę powiedziawszy powinienem go oddać w bezpieczne przechowanie.
– Oczywiście, chłopcze, masz słuszność – odrzekł. – Mogę go wziąć, jeśli chcesz.
– Sądziłem, że może doktor Livesey… – zacząłem mówić, lecz ów przerwał wesołym tonem.
– Ależ zupełnie słusznie! To człek dostojnie urodzony i urzędnik! Wszelako przyszło mi na myśl, że mógłbym konno prędko tam zajechać i doręczyć jemu albo dziedzicowi. Imci Pew zginął w tym całym zajściu, nie żal mi go, lecz ludzie, gdy tylko mogą, ostrzą sobie zęby na urzędnikach celnych jego królewskiej mości i teraz z jego śmierci uknują zarzut przeciwko mnie, jeżeli się im uda. Wobec tego wiesz co, mości Hawkins, jeżeli pozwolisz, zabiorę cię z sobą na świadka.
Podziękowałem mu serdecznie za tę usługę i wróciliśmy do wsi, gdzie stały konie. Ledwo zdążyłem opowiedzieć matce o swych zamiarach, już wszyscy strażnicy byli na siodłach.
– Dogger! – rzekł pan Dance do jednego z nich – masz dobrego konia, posadź za sobą tego zucha.
Gdy siedziałem już na koniu, trzymając się pasa Doggera, komisarz wydał komendę i oddział pomknął w cwał gościńcem wiodącym ku domowi doktora Liveseya.
Jechaliśmy rączo przez całą drogę, aż zatrzymaliśmy się przed bramą domu doktora Liveseya. Całe mieszkanie od frontu pogrążone było w ciemności.
Komisarz Dance poprosił mnie, żebym zeskoczył i zapukał do drzwi, a Dogger podał mi strzemię do zsiadania. Za chwilę otworzyła służąca.
– Czy zastaliśmy doktora Liveseya? – zapytałem. Odpowiedziała, że nie ma go w domu; wprawdzie po południu wpadł do siebie, lecz później udał się do dworu, gdzie miał zostać na wieczerzy i pogawędzić z dziedzicem.
– A więc jedziemy tam, chłopcy! – zakomenderował pan Dance.
Tym razem, ponieważ odległość była nieznaczna, nie wsiadłem na konia, lecz biegłem przy strzemieniu Doggera. Minąwszy bramę wjazdową znaleźliśmy się w długiej, bezlistnej, księżycowym światłem oblanej alei, którą zamykała biała smuga zabudowań dworskich, odcinająca się na tle starego parku leżącego z obu stron. Pan Dance zsiadł z wierzchowca i wziął mnie z sobą do pałacu.
Wpuszczono nas tam na pierwsze słowo. Pokojówka poprowadziła nas przez sień wysłaną kobiercami i wskazała nam w końcu wielką bibliotekę, zastawioną szafami pełnymi książek i ozdobionymi popiersiami.
Dziedzic wraz z doktorem Liveseyem siedzieli po dwóch stronach płonącego kominka kurząc fajki.
Nigdy dotychczas nie widziałem dziedzica z tak bliska. Był on wzrostu słusznego, ponad sześć stóp wysokości, tęgi był w miarę; twarz miał jowialną 18 18 jowialny – pogodny, dobroduszny. [przypis edytorski]
i nieco rubaszną, opaloną, stwardniałą i pomarszczoną wskutek długich podróży. Brwi miał nadzwyczaj ciemne, żywo poruszające się, co nadawało mu pozory popędliwości – ale nie robił wrażenia człowieka złego, tylko raptusa i gorączki.
– Proszę wejść, panie Dance – powiedział tonem pełnym dostojności i łaskawym.
– Dobry wieczór, mości Dance – przemówił doktor skinąwszy głową. – I ciebie witam, kochany Jimie. Jakież bogi was tu przynoszą?
Komisarz stanął na baczność, jakby połknął kij, i wyrecytował całą historię jak zadaną lekcję. Warto było widzieć, jak obaj panowie pochylili się w przód i spozierali po sobie w zdumieniu i zaciekawieniu, zgoła zapomniawszy o fajce. Gdy posłyszeli, jak moja matka wracała do karczmy, doktor Livesey klepnął się mocno po udzie, dziedzic zaś krzyknął: „Brawo!” i złamał długi cybuch swej fajki na kracie kominka. Jeszcze zanim się to stało, pan Trelawney (zapewne pamiętacie, że było to nazwisko naszego dziedzica) powstał z krzesła i jął przechadzać się po pokoju, a doktor, jakby chciał lepiej słyszeć, zdjął napudrowaną perukę i siedział tak, wyglądając bardzo śmiesznie z głową pokrytą własnymi czarnymi, krótko ostrzyżonymi włosami.
Gdy pan Dance dokończył nareszcie swej opowieści, dziedzic odezwał się:
– Panie Dance, dzielny z pana człowiek! Co się tyczy przejechania tego czarnego, wstrętnego łajdaka, to panu ów postępek poczytuję za czyn chwalebny jak rozdeptanie karalucha. A z tego urwisa Hawkinsa, jak się przekonałem, też ćwik nie lada. Jimie, bądź tak dobry, zadzwoń tym dzwonkiem. Pan Dance musi napić się piwa.
– Słuchaj, Jim – rzekł doktor. – A masz ty ten przedmiot, na który ci łotrzy urządzali obławę?
– Oto jest, panie doktorze! – odrzekłem podając mu ceratowe zawiniątko.
Читать дальше