Król zatem wyruszył w pole, a biedna królowa, jako że była istotą trwożliwego serca, tak się przejęła pierwszymi odgłosami wojennymi, że – z żalem muszę wam powiedzieć – rozchorowała się i po paru dniach umarła. Przed samą śmiercią przywołała wszystkie damy dworu i kazała im przysiąc, że strzec będą jak oka w głowie maleńkiej Różyczki. Naturalnie wszystkie oświadczyły, że wolałyby dać się posiekać w kawałki aniżeli dopuścić, by ukochanej królewnie stała się najmniejsza krzywda. Pierwszy numer urzędowej „Gazety Dworu J. M. Króla Krymtatarii” przyniósł wieść, że Jego Królewska Mość odniósł świetne zwycięstwo nad zuchwałym buntownikiem; następny, że wojsko nikczemnego Padelli zostało w puch rozbite; jeszcze późniejszy, że armia królewska ściga niedobitków wojsk nieprzyjacielskich; a ostatni… no, w ostatnim ogłoszono urzędowo, że król Kalafiore został pobity na głowę i zginął z ręki Jego Królewskiej Mości Padelli I.
Ledwie nadeszła wiadomość o tej porażce i przywłaszczeniu sobie przez Padellę korony, a już jedna część dworaków pognała naprzeciw wjeżdżającego w triumfie zwycięzcy, żeby oddać mu cześć i zapewnić o dozgonnej wierności, druga zaś czmychnęła, gdzie pieprz rośnie, uprzątnąwszy wpierw z królewskiego pałacu wszystko, cokolwiek się zeń zabrać dało. W olbrzymich komnatach została tylko maleńka Różyczka, sama, samiuteńka, bez żywej duszy, która by się o nią zatroszczyła. Dreptała drobnymi nóżętami z jednej komnaty do drugiej i wołała żałośnie: – Hrabino! Księżno Pani! – co w jej dziecinnym spieszczeniu brzmiało: – Dlabino! Tsięzno Pani! Zalaz podać tulcę z tompotem! Moja Tlólewśta Mość cie papać! Dlabino, Tsięzno Pani! – I biegło biedactwo przez szeregi krużganków i komnat, aż wpadło do sali koronacyjnej. Ale nie było tu żywej duszy. Potem zajrzało do sali paziów, i tu nie było nikogo. Raczkując zsunęła się ze schodów aż do przedsionka pałacowego, ale wszędzie było pusto i głucho. Więc podreptała dalej jeszcze, aż na podwórze i do ogrodu pałacowego, potem w park zdziczały, i dalej jeszcze, coraz dalej, aż w puszczę leśną, w której żyło dużo dzikich zwierząt.
Słuch wszelki o niej zaginął.
A gdy niedługo potem Padella, uznany już Przez wszystkich i koronowany król Krymtatarii, zabił na polowaniu dwa młode, nie wyrośnięte jeszcze dobrze lwy, znaleziono w ich paszczach resztki potarganego płaszcza i trzewiczek biednej królewny Różyczki. Służba myśliwska pokazała królowi te małe, smutne szczątki wyjęte z zakrwawionych paszcz dzikich bestii leśnych, a Padella pokiwał głową; wiedział już teraz, że jest naprawdę królem i że bez troski sprawować może rządy w Krymtatarii: – Ot, jaki los spotkał małą księżniczkę! – wykrzyknął. – Hm, moi panowie, trudno, co się stało, już się nie odstanie. Chodźmy na przekąskę! – I cały orszak ruszył z królem na śniadanie. Jeden z dworzan schylił się i niepostrzeżenie schował znaleziony trzewiczek księżniczki do kieszeni. To było wszystko, co po niej zostało.
Rozdział czwarty. Jak to nie zaproszono Czarnej Wróżki na chrzest Angeliki i kto na tym wyszedł najgorzej
Dwadzieścia lat przed rozpoczęciem naszej powieści – kiedy obchodzono urodziny i chrzest księżniczki Angeliki, z którą zapoznaliśmy się w pierwszym rozdziale – zdarzył się wypadek, o którym nikt nie wiedział w Paflagonii – a szkoda, bo był bardzo a bardzo ciekawy. Król i królowa (podówczas jeszcze książę i księżna) nie zaprosili wcale Czarnej Wróżki na uroczyste chrzciny – ba! wydali nawet rozkaz odźwiernemu pałacu, aby pod żadnym warunkiem wróżki do książęcego domu nie wpuszczał. Ów odźwierny zwał się Gburiano. Był to ogromny, nieokrzesany drab – zły i oburkliwy. Może właśnie dlatego Ich Książęce Moście mianowały go pierwszym odźwiernym pałacu? Trzeba było widzieć Gburiana, jak odprawiał niepożądanych gości, zwłaszcza różnych dostawców dworu z nie zapłaconymi rachunkami! Jak huknął swoim gburowatym głosem: „Nie ma nikogo w domu!”, to aż ściany drżały, a ludzie umykali czym prędzej. Był on mężem owej pięknej hrabiny Gburii-Furii, której opisem zachwycaliśmy się przed chwilą. Kłócił się z nią bez ustanku od rana do nocy. Ale „przyszła kryska na Matyska”, jak to zaraz zobaczymy.
Czarna Wróżka – choć nieproszona – zjawiła się przed drzwiami pałacu. Przez otwarte okna salonu widać było księcia i księżnę w otoczeniu dworu. Gburiano wiedział o tym, oświadczył jednak wróżce tonem cierpkim i opryskliwym, że „Ich Książęcych Mości nie ma w pałacu”. Równocześnie zagrał jej fujarkę na nosie i zrobił ruch, jakby chciał Czarną Wróżkę za drzwi wypchnąć. – Wynoś się stąd czym prędzej, stara czarownico! – wrzasnął. – Dla takich jak ty nie ma Jaśnie Państwa w domu. – To powiedziawszy, wszedł do sieni i pchnął drzwi z hałasem, ale Czarna Wróżka wetknęła między zawiasy swoją laseczkę i drzwi nie chciały się domknąć. Gburiano wpadł w straszny gniew. Wybiegł na dwór i wyrzucił z siebie cały potok wściekłych i bardzo szkaradnych przekleństw. – Cóż ty sobie myślisz – wykrzykiwał, dławiąc się z wściekłości – że ja od tego jestem odźwiernym, żebym ciągle przy drzwiach wartować musiał! Zamknij mi zaraz drzwi! Nie chce mi się stać tutaj dłużej! Słyszysz? – A na to Czarna Wróżka uczyniła tylko jeden majestatyczny ruch ręką i wyrzekła spokojnie:
Będziesz w drzwiach tych ciągle tkwił,
Krzycz, Gburiano – krzycz co sił.
Tkwij tu! Moja każe Moc,
Noc i dzień, i – dzień i noc!
– Aa! Aa! A to co znowu? Hee – ojej! Ojej – gwałtu! – puść mnie! Ooo! Uh! uh! – darł się Gburiano jak opętany – aż naraz ucichł… Grube łydki, ogromne, niezgrabne łapy i wspaniały korpus odźwiernego Ich Książęcych Mości nikły pod podniesioną laseczką wróżki. Gburiano uczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp, że całe ciało skręca mu straszliwy kurcz, że jakaś śruba wpija się w jego wnętrzności, i nagle, jakby piekielnym kołowrotem porwany i zwinięty, zawisł i utkwił… w drzwiach. Ręce zwiędły i podwinęły się w górę, nogi – słynne, wspaniałe nogi – ściągnęły się kurczowo w małe, biedne, wyschnięte nóżki i zawisły zrośnięte pod wielkim włochatym łbem, a ciało nieszczęsnego lokaja przeniknął zimny, ostry dreszcz. – O – ooo! Hm! – mruknęła jeszcze wielka głowa, zimna – zimna, jakby była z metalu – i ucichło wszystko.
Gburiano przedzierzgnął się w wielką metalową rączkę od dzwonka w tych samych drzwiach, których tak niegrzecznie, tak grubiańsko pilnował. Człowiek o sercu zimnym jak żelazo – zamienił się w żelazną rączkę od dzwonka i dzwonił – dzwonił – dzwonił… zębami z zimna.
Wisiał przybity mocno, mocno do drzwi i marzł, marzł tak, że w czasie długich zimowych nocy sople lodu zwisały z jego żelaznego, potężnego nosa. A gdy przyszło lato i gorące, upalne dni – wielki, wspaniały nos rozgrzewał się pod żarem słońca i piekł okropnie. Nie dość tego. Pierwszy lepszy listonosz, pierwszy lepszy chłopak odnoszący do pałacu listy lub przesyłki targał bez litości za wielką rączkę od dzwonka.
A gdy książę z księżną małżonką wracali do domu z przechadzki, książę zauważył zmianę, jaka zaszła w bramie. – Patrz – zwrócił się do swej żony – założono nową rączkę do dzwonka. Ciekawa rzecz, ta głowa przypomina mi rysy naszego odźwiernego! Znowu go nie ma w bramie, tego wiecznie podpitego włóczykija!
Innym razem zajęła się nową rączką od dzwonka posługaczka pałacowa. Przyszła i szorowała nos Gburiana piaskiem i popiołem długo, długo, póki nie zaczął się pięknie świecić i błyszczeć w promieniach słońca. A gdy przyszła na świat mała siostrzyczka Angeliki, obwiązano żelazną głowę starą ścierką mocno, bardzo mocno. Raz znowu w nocy podochoceni przechodnie zapragnęli zemścić się na nieznośnej głowie, która na nich wybałuszała szkaradne ślepia, i pokiereszowali łeb Gburiana porządnie scyzorykami i laskami. Wreszcie księżna kazała pewnego razu całe drzwi przemalować. Malarze smarowali brzydką, kleistą i cuchnącą farbą całą głowę – szast-prast po nosie, po oczach, po ustach, aż umalowali ją całkiem na kolor jasnozielony.
Читать дальше