– Wie pan, nawet fuck nie znaczy już dzisiaj tego, co kiedyś. Szkoda w zasadzie.
Zamykając drzwi przedziału, uśmiechnęła się do niego.
Zaśmiał się do siebie zaskoczony i rozbawiony tym komentarzem.
Miała zupełną rację z tym fuck – pomyślał po chwili.
Dopiero co w Dublinie jakiś idiota krytyk teatralny zachwycał się inscenizacją „Fausta" Goethego, w której Faust spółkuje, szprycuje się heroiną i ma seks oralny i analny z Gretchen, a na końcu tańczy z jej trapem.
Jakim cudem fuck może dzisiaj znaczyć to co kiedyś, jeśli na film, w którym główna, szesnastoletnia na dodatek, bohaterka układa sobie fryzurę spermą wyejakulowaną przez jej niewiele starszego kolegę, wpuszcza się w Londynie dwunastolatków.
Tak, staruszka miała absolutną rację, stare, poczciwe fuck nie znaczy już tego, co kiedyś…
Poza tym, gdy wysiadła, do niego wróciło uczucie swoistego żalu… Już nigdy nie spotka tej staruszki. Zaistniała w jego życiu na kilka chwil i już nigdy nie powróci. A przecież chciałby spotkać ją jeszcze raz. Ludzie poruszają się po wytyczonych przez los albo przeznaczenie – obojętnie jak to nazwać – trasach. Na mgnienie oka krzyżują się one z naszymi i idą dalej. Bardziej niż rzadko i tylko nieliczni zostają na dłużej i chcą iść naszymi trasami. Zdarzają, się jednak i tacy, którzy zaistnieją wystarczająco długo, aby chciało się ich zatrzymać. Ale oni idą dalej. Jak ta staruszka, która przed chwilą wysiadła, albo jak ostatnio ta śliczna dziewczyna, której zachwycony przypatrywał się, stojąc w kolejce w banku. Jemu jest zawsze smutno, gdy coś takiego się zdarza. Ciekaw był, czy inni też odczuwają taki smutek.
W Port Laoise do jego przedziału wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna mniej więcej w jego wieku. Od razu zauważył, że mówi z akcentem i po kilku minutach rozmowy przyjrzał mu się uważniej. Coś go tknęło i zaryzykował nagle to pytanie:
– Czy mówi pan po polsku?
Ten uśmiechnął się tylko i natychmiast odpowiedział:
– Oczywiście… jasne… to przecież pan! Widziałem kiedyś pana w stołówce uniwersyteckiej.
Okazało się, że ma na imię Zbyszek, jest tutaj od roku na studiach doktoranckich i przyjechał z Warszawy. Natychmiast przeszli na ty. Okazało się, że jest informatykiem i zajmuje się pisaniem software'u do projektowania tranzystorów dużej mocy. Zatopili się w rozmowie o komputerach, elektronice i swoich planach, gdy nagle trzeba było wysiadać w Dublinie.
Tak zaczęła się ich przyjaźń, która tak nagle i tak bezsensownie dwa miesiące później się skończyła.
Od tego spotkania w pociągu zaczął często bywać u niego. Praktycznie spotykali się każdego dnia. Polubili się i z przyjemnością spędzali czas razem. Któregoś wieczoru wybrali się do pubu nieopodal jego laboratorium. W pewnym momencie Zbyszek wstał od baru i pocałunkiem powitał uśmiechniętą dziewczynę. Wymienili kilka zdań po angielsku i zwracając się do niego, Zbyszek przedstawił ją:
– Pozwól, że przedstawię ci moją przyjaciółkę Jennifer7. – Jennifer jest Angielką i studiuje tutaj ekonomię. – Uśmiechnął się i dodał: -Mnie lubi pewnie tylko dlatego, że Szopen też był Polakiem.
Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która miałaby tak długie rzęsy. Musiały być prawdziwe. Żaden makijaż nie wydłużyłby ich aż tak bardzo. Czasami wydawało mu się, że słychać, gdy zamyka oczy. Na początku, zanim się przyzwyczaił do ich widoku, trudno było nie koncentrując się patrzyć jej w oczy. Przy tych rzęsach, ciemnych, niemalże czarnych włosach do ramion, wyraźnie błękitne oczy zupełnie nie pasowały do twarzy. Poza tym wyglądały zawsze jak lekko załzawione. Komuś, kto jej nie znał, mogło się wydawać, że płacze. Ślicznie wyglądała, gdy śmiała się serdecznie i te łzy ciągle błyszczały w oczach.
Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywiście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowanego do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Jennifer wiedziała o tym, że jej piersi muszą „niepokoić" mężczyzn. Prawie zawsze nosiła obcisłe rzeczy.
Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powiedziała szeptem:
– Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie.
Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzujące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i ciężkie piersi kruchych kobiet.
Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że „L", powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:
– JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz.
I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, zapytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne.
Tak poznał Jennifer z wyspy Wight.
Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jennifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako „wolne".
Ponadto Jennifer słuchała wyłącznie muzyki poważnej. Wiedziała wszystko o Bachu, potrafiła opowiedzieć miesiąc po miesiącu życie Mozarta, nucąc przy tym fragmenty jego menuetów, koncertów lub oper, znała libretta prawie wszystkich oper, których on nawet nie znał z tytułów. Była jedyną znaną mu cudzoziemką, która potrafiła wypowiedzieć i napisać nazwisko Szopena tak, jak robią to Polacy, przez „Sz". Pytała go o Szopena i gdy zorientowała się, że nie może jej powiedzieć nic ponad to, co sama wiedziała, była rozczarowana. Po pewnym czasie nie mógł nie zauważyć, że coraz częściej Jennifer jest wszędzie tam, gdzie on bywał.
Było coś elektryzującego w jej osobie. Była niezwykle – sama twierdziła, że „odpychająco" – inteligentna. To odsuwało od niej wielu mężczyzn, których przyciągnęła swoim wyglądem i prowokacyjną seksualnością, a którzy po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że niespecjalnie mają chęć na „aż taki" intelektualny wysiłek, aby zaciągnąć ją do łóżka. Większość i tak nie miałaby żadnych szans, a ci, którzy je mieli, robili duży błąd rezygnując, bowiem Jennifer stanowiła najlepszą nagrodę za ten wysiłek.
Była zagadkowa. Frapowała go. Od pierwszej chwili. Umiała słuchać, była bezpośrednia, miała fotograficzną pamięć. Bywała sentymentalna, nieśmiała i zawstydzona, aby za chwilę być wyuzdana do granic wulgarności. W ciągu paru sekund mogła przejść od analitycznej rozmowy o zasadach funkcjonowania giełdy w Londynie -jako gościa z „represjonowanej i komunistycznej" Polski zawsze go to interesowało – do prowadzonej szeptem rozmowy o tym, dlaczego płacze, słuchając „Aidy" Verdiego. Potrafiła także prawdziwie płakać przy stoliku w restauracji, gdy już mu to opowiedziała. Pamięta, jak kelnerzy patrzyli na niego z nienawiścią, podejrzewając, że zrobił jej jakąś potworną krzywdę.
Była niedostępna. Podobała mu się, ale nie na tyle, by chciał zaniedbać swoją genetykę i „zainwestować" czas, aby zdobywać ją i sprawdzać, jak bardzo niedostępna była naprawdę. Pogodził się z tym, że Jennifer będzie wywoływała w nim wibracje i chowaną głęboko pokusę, aby jednak spróbować, a on po prostu oprze się temu. Dla nauki i Polski – śmiał się w duchu.
Читать дальше