Marcinowi po przeczytaniu tej krwawej historii jak ze szpitalnego taniego amerykańskiego horroru wszystko zaczęło się układać w całość. Wszystko z wyjątkiem jednego. Dlaczego i według jakiego schematu udawało mu się wielokrotnie zapanować nad panicznym strachem, gdy biegł jak oszalały, do całkowitego wyczerpania? Okazało się, że nie natrafił na żadne „brakujące ogniwo”, bo i w tym nie było żadnej specjalnej tajemnicy.
Przeczytał o tym w „Gazecie Wyborczej”, siedząc któregoś dnia w poczekalni u dentysty. I co dziwne – w długim wywiadzie z ministrem spraw zagranicznych Niemiec Joschką Fischerem. Interesował się Fischerem nie ze względu na politykę – politycy byli zawsze dla niego ludźmi, którzy, z powodu życiowych porażek, gdy już nie pozostało nic innego, zajęli się za pieniądze oszukiwaniem ludzi – ale ze względu na jego powierzchowność. Fischer w ciągu niecałego roku potrafił schudnąć o ponad czterdzieści kilogramów. Widział fotografie Fischera przed i po schudnięciu. Na tych ostatnich miał więcej zmarszczek, niż ma Siekierkowa, chociaż był od niej minimum dwa razy młodszy. Zresztą podobny był nawet do Siekierkowej, tyle że ona ma o wiele ładniejsze oczy i gładsze czoło. Fischer musi je marszczyć o wiele częściej. Politycy pewnie tak mają. Zmarszczone czoło uwiarygodnia. Nawet gdy mówi się tylko o pogodzie.
W wywiadzie dziennikarz nawiązał do drastycznej zmiany jego wyglądu. Fischer, nieprzekonująco zresztą, zaprzeczył, że poddał się jakiejkolwiek diecie. Powiedział, że przestał pić wino, zaczął codziennie biegać i ożenił się z młodszą od siebie o dwadzieścia siedem lat kobietą. Notabene jego trzecią żoną. Wcale tego nie ukrywał. Marcina to wyznanie Fischera ogromnie zdziwiło. W Polsce polityk z drugą żoną może zostać najwyżej wójtem. I to tylko w jakiejś wsi na Mazowszu blisko Warszawy lub w Wielkopolsce blisko Poznania. Bo w Małopolsce blisko Krakowa z pewnością nie. Fischer zażartował nawet, że na czele niemieckiego rządu stoi obecnie trzech mężczyzn, którzy w sumie mieli jedenaście żon. To mogło się nawet w przybliżeniu zgadzać. Schröder, gdy został kanclerzem, miał już czwartą żonę. W komentarzu, i to było najbardziej interesujące w tym wywiadzie, wyznał, że bieganie wprowadza go w stan zbliżony do euforii. Wszystkie przemówienia, jakie wygłosił w ostatnim roku, przygotowywał sobie w myślach właśnie podczas biegania. Dodał także, że nie jest wyjątkiem, bo większość biegających ludzi przeżywa po pewnym czasie, gdy robi to regularnie, coś w rodzaju narkotycznego haju, a na haju ma się bardzo wyostrzone zmysły i cięty język tak potrzebny politykom. Te zmultiplikowane żony i haj biegacza Marcin zapamiętał z tego wywiadu bardzo dokładnie. Wkrótce okazało się, że i w przypadku żon, i w przypadku biegania Fischer, mimo że polityk, nie kłamał. Niemiecki minister gospodarki Oskar Lafontain dodał swoje trzy byłe żony i jedną aktualną do jedenastu, a haj biegacza okazał się prawdziwym zjawiskiem neurobiologicznym, który odkrył i potwierdził wiarygodnymi danymi kolega Pert, amerykański fizjolog Peter Farell. Pobierał on krew biegaczom przed i po intensywnym joggingu. Okazało się, że podobnie jak po orgazmie, tak i po biegu poziom narkotyzujących wewnętrznych morfin we krwi badanych kobiet i mężczyzn wzrósł o wartość trzycyfrową. To, że ludzie, koty, myszy i pchły uciekają w popłochu, gdy są wystraszone, nabrało swojego naukowego uzasadnienia. Jego ucieczki przed Martą także.
Tak ścisłe – bo przecież dalej niż chemiczne cząsteczki pójść się już nie da – powiązanie przez naturę mechanizmów strachu z pożądaniem wydawało mu się dziwaczne. Jeśli już, to on, elektryk po politechnice, bardziej kojarzyłby z pożądaniem nie lęk, ale ból. A może to także jakaś inna Pert już dawno skojarzyła, tylko on nic o tym nie wie? Może z pożądaniem kojarzy się każdą z emocji? Patrząc na reklamy w kolorowych czasopismach, można by z pewnością tak sądzić. Będzie musiał kiedyś zapytać o to Błażeja. W każdym razie, gdy przypominał sobie widok siedzącej przed nim Marty sczesującej z włosów krople wody na nagie piersi, to poczuł nie strach, lecz autentyczny przeszywający ból. Czy on, do jasnej cholery, już do końca swojego życia będzie wszystko odnosił do Marty!? Czy ta kobieta…
– Panie dyrektorze! – z zamyślenia wyrwało go wołanie. – Telefon do pana!
Szybkim krokiem minął portierkę stojącą w drzwiach muzeum i zaczął wchodzić po schodach na pierwsze piętro.
– Panie dyrektorze! Niech pan zaczeka! – zatrzymał go głos portierki. – Jakaś kobieta zadzwoniła do mnie na portiernię i pytała o pana. Nie znała pana wewnętrznego numeru, a że stał pan na schodach, to pomyślałam, że nie ma co przełączać tej rozmowy do biura. Jeśli to coś ważnego, zaraz ją poproszę…
– Dziękuję, pani Wando. Nie trzeba. Odbiorę tutaj.
Cofnął się ze schodów i wszedł pośpiesznie do ciasnej portierni. Podniósł z blatu stolika sklejoną brudną taśmą słuchawkę telefonu.
– Słucham, w czym mógłbym pani pomóc?
– Marcin? – usłyszał cichy wystraszony kobiecy głos w słuchawce. – Dlaczego cię nie ma? Od trzech dni cię nie ma… Czy powiedziałam coś złego, czy powiedziałam coś niewłaściwego?! Dlaczego cię nie ma? Zawsze byłeś… tak martwiłam się o ciebie!
Ze słuchawką przy uchu odsunął się od stołu i kopnął drzwi. Zamknęły się z trzaskiem.
– Emilia?
– Emilia. Tak. Emilia.
– Byłem w Gdańsku…
Czuł drżenie prawej powieki i suchość w ustach. Oparł czoło o ścienny kalendarz wiszący nad stolikiem i z całych sił przycisnął słuchawkę do warg.
– Byłem w Gdańsku u Błażeja i wróciłem… Nie chciałem cię budzić… co ja mówię… To znaczy nie chciałem cię…
– Będziesz chciał dzisiaj, prawda?
– Było bardzo późno. Już wczoraj tak bardzo chciałem ci wszystko opowiedzieć, ale napisała Karolina i znalazłem w sieci Jakuba, i zacząłem czytać, i on napisał tak pięknie o WTC, i potem pomyślałem, że chciałbym… – mówił potokiem niedokończonych zdań jak mały chłopiec, który bardzo spóźnił się do domu i teraz chce koniecznie jak najszybciej usprawiedliwić się przed rodzicami.
– Będę dzisiaj czekała na ciebie.
– Emilka…
Usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki.
– Zaczekaj, proszę!
Przez chwilę wpatrywał się w słuchawkę telefonu. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą się zdarzyło. Emilia zadzwoniła do niego! Zupełnie bez zapowiedzi. „Jakaś kobieta zadzwoniła…” – przypomniał sobie słowa portierki. Jakaś kobieta… Coś takiego! To nie jest „jakaś kobieta”!
Inaczej wyobrażał sobie ten moment. Bardziej uroczyście i odświętnie. To nie miało wydarzyć się w pośpiechu, tak znienacka, rano, w obskurnej portierni. Chciał, aby to było po spokojnym, pełnym myśli o niej dniu, wieczorem, gdy będzie sam w zaciemnionym biurze. To miało być dla niego wyczekane zamiast nieoczekiwane. Wyczekane z radosną, pełną napięcia niecierpliwością dzieci spoglądających ukradkiem podczas wigilijnej kolacji na prezenty leżące pod choinką.
Był pewien, że przyjdzie taki dzień, że nie wystarczą mu – wierzył, że jej również – tylko słowa czytane na ekranie komputera i podda się w końcu ciekawości i pragnieniu usłyszenia, w jaki sposób i jakim głosem ona te słowa wypowiada. Ale jak na razie nie był jeszcze do tego momentu przygotowany, przesuwał go w czasie. Może ona także, nigdy bowiem w ich rozmowach nie pojawiła się prośba o numery telefonu. Emilia musiała odnaleźć numer do muzeum w książce telefonicznej.
Читать дальше