Jakoba przesłuchiwał naczelnik wydziału. Pijany od rana, ale pedantyczny do granic. Traktował swoją pracę jak każdy. Tyle że ten „każdy” był księgowym albo kopał węgiel pod ziemią. A on kopał więźniów. Najpierw krzyczał. Zrzucał z krzesła na poplamione i popalone niedopałkami papierosów szare linoleum i kopał. Po nerkach. Po plecach i po głowie. Także po biodrach. To był bardzo zimny listopad. Naczelnik miał tego dnia zimowe ciężkie buty i Jakob dostał w staw biodrowy i nerki. Krwotok wewnętrzny opanowali, ale ze stawem nie dało się nic zrobić, jak mówili mu potem na chirurgu. Dlatego kuleje i boli go, jak mówi, „cale ciało co ma kości” na zmianę pogody. Po dwóch tygodniach ich wypuścili. Wzięli wszystkie przepustki, zwolnili z pracy i kazali iść do domu, a potem „najlepiej od razu na rentę”.
Naczelnikiem wydziału od początku do upadku muru byt mój ojciec. To on dwudziestego pierwszego listopada tego roku skopał Jakoba, odsunął go na zawsze od radioteleskopów i gwiazd, zniszczył nieodwracalnie staw biodrowy i biografię, a potem wrócił pijany do domu i krzyczał w kuchni na moją matkę.
I wtedy to bezrobotny i „naznaczony” Jakob zaczął wynajmować się kasie chorych i domom opieki społecznej w Rostocku do opieki nad obłożnie chorymi. Tylko tam chcieli przyjąć go do pracy i to tez za specjalnym poręczeniem. Taki kulawy radioastronom z niedokończonym doktoratem do wynoszenia nocników. I tak trafił na mnie Szesnaście lat temu I od szesnastu lat spędzamy razem noce.
Czy powinnam być wdzięczna za to mojemu ojcu, naczelnikowi wydziału?
– Jakob, czy ja powinnam być wdzięczna mojemu ojcu, ze mam ciebie? Powiedz mi, proszę – zapytałam, gdy skończył swoją opowieść. Patrzyłam mu prosto w oczy. Odwrócił głowę, udając, ze patrzy na któryś z oscyloskopów, i odpowiedział zupełnie od rzeczy:
– Bo my, Matyldo, jesteśmy stworzeni do zmartwychwstań. Jak trawa. Odrośniemy nawet wtedy, gdy przejedzie po nas ciężarówka.
Bo Jakob czasami mówi od rzeczy. Mówi tak pięknie od rzeczy. Tak jak wtedy, gdy któregoś wieczoru wróciliśmy do tematu Dachau i on nagle zacisnął pięści i powiedział przez zęby
– Wiesz, o czym ja marzę? Wiesz, o czym, Matyldo? Marzę o tym, żeby oni kiedyś sklonowali Hitlera i postawili go przed sądem. W Jerozolimie jednego klona, w Warszawie drugiego i w Dachau trzeciego. I żebym ja mógł być przy tym procesie w Dachau. O tym marzę.
Takie historie opowiada mi wieczorami Jakob. Bo my rozmawiamy o wszystkim Tylko o mojej menstruacji me rozmawialiśmy. Ale od tamtego czasu Jakob juz nie trzyma mnie za rękę, gdy zasypiam. Bo Jakob nie jest moim kochankiem.
O tym, że Jakob spotkał się z jej ojcem, dowiedziała się dopiero kilka lat po tym spotkaniu. To zdarzyło się tej nocy, gdy padł mur i wszyscy z tego zdumienia przeszli na Zachód, chociaż tylko po to, aby się przekonać, że na pewno nie będą strzelać. Takie pół godziny udziału w historii Europy i świata i zaraz powrót dla pewności do domu. Zamienić wschodnie marki na DM, kupić trochę bananów, pomachać ręką do kamery jakiejś stacji telewizyjnej i szybko wrócić do domu na Wschodzie. Bo Zachód to tak naprawdę, nawet dzisiaj, inny kraj i tak naprawdę u siebie jest się tylko na Wschodzie.
Jej ojciec wiedział, że nie skończy się na tej półgodzinie wolności i na bananach. Dlatego bał się. Bardzo się bał. Odkąd zobaczył w telewizji trabanty przejeżdżające na drugą stronę przez Check Point Charly i Bramę Brandenburską, bał się każdą komórką. Upił się tej nocy – tym razem nie z nałogu, ale ze strachu – i w tym pijanym widzie ze starego chyba jeszcze przyzwyczajenia i ze starej chyba jeszcze tęsknoty nie wiadomo za czym chciał wrócić „pod lodówkę” w kuchni, do swojej żony. To nic, że od lat nie była to ani jego kuchnia, ani jego lodówka, ani jego żona. Zadzwonił do drzwi. Otworzył mu Jakob, który przyszedł wcześniej do jej oscyloskopów i sensorów. Kulawy, ze swoim skopanym biodrem pokuśtykał do drzwi i otworzył. I powiedział: „Proszę wejść”. I ten skurwiel naczelnik wydziału wszedł i bez słowa poszedł jak zwykle do kuchni. I usiadł na tym drewnianym koślawym krzesełku przy lodówce i płakał. I wtedy Jakob zapytał go, czy nie napiłby się herbaty, „bo przecież tak zimno na dworze”, i nastawił czajnik.
Mam na imię Matylda.
Jestem trochę chora.
Jakob mówi, ze nie powinnam tak mówić. Uważa, ze mam po prostu „przejściowe kłopoty z oddychaniem”. I że to minie.
Mam je od szesnastu lat, ale Jakob mówi, że to minie. Od szesnastu lat tak mówi. On nawet w to wierzy. Bo on zawsze mówi tylko to, w co wierzy.
Gdy nie śpię, oddycham tak jak Jakob. Gdy zasnę, mój organizm „zapomina” oddychać. Taka, najprawdopodobniej genetycznie uwarunkowana, przypadłość, używając terminologii Jakoba.
Nie mogę zasnąć bez urządzeń, które pobudzają moje płuca do oddychania.
Dlatego rozcięli mi delikatnie brzuch i wszyli elektroniczny rozrusznik. Taki nieduzy. Można go poczuć, gdy dotknie się mojego brzucha. Wysyła impulsy elektryczne do nerwu w mojej przeponie. I dlatego podnosi się ona i opada nawet wtedy, gdy zasnę. Jeśli me masz Undine, to nie potrzebujesz rozrusznika. Ja me miałam tyle szczęścia przy składaniu genów i potrzebuję rozrusznika.
Rozrusznik trzeba nieustannie kontrolować I sterować jego impulsami.
I sprawdzać, jak działa. Dlatego zakładam najróżniejsze sensory na moje ciało. Na palce, wokół nadgarstków, pod piersi, na przeponę i na podbrzusze. Jakob dba nawet o to, aby sensory nie były szare. Kupił lakiery do paznokci i pomalował moje sensory na różne kolory. Tak, aby pasowały do mojej bielizny lub koszul nocnych. Moje sensory są kolorowe. Czasami, gdy są zimne, Jakob ogrzewa je w dłoniach lub chucha na nie i przynosi do łóżka Przynosi dopiero wtedy, gdy są ciepłe i przytulne. I zamyka oczy, gdy podnoszę stanik lub obsuwam majtki i zakładam je pod sercem lub na podbrzuszu. A potem dba, aby te zielone, czarne, czerwone i oliwkowe sensory przenosiły impulsy.
Nie mogę zasnąć w pociągu, nie mogę zasnąć przy telewizji. Nie mogłabym zasnąć w niczyich ramionach. Nie mogę zasnąć bez Jakoba. Nie będę tez mogła zasnąć z moim mężczyzną, jeśli Jakoba nie będzie w sąsiednim pokoju przy monitorach. Bo on obserwuje te urządzenia. Od szesnastu lat. Każdej nocy.
Pewna nimfa rzuciła kiedyś przekleństwo na swojego niewiernego kochanka. Nie mogła znieść jego zdrady. Miał nic nie zauważyć i po prostu przestać oddychać we śnie. I przestał. I umarł. I ta nimfa płacze, i będzie płakała do końca świata.
Nimfa miała na imię Udine.
Moja choroba nazywa się syndrom przekleństwa Undine.
Średnio pięć osób na rok dowiaduje się w Niemczech, ze są chore na Udine. Ja dowiedziałam się, gdy miałam osiem lat, w dzień po tym, jak przytulona do mojej matki prawie umarłam we śnie.
Jakob, gdy zapalimy czasami świece i słuchamy muzyki, i jest rozczulony, to żartuje i mówi, ze jestem dla niego jak jego księżniczka. Ja to przecież wiem. Jestem jak zamknięta w szklanej trumnie księżniczka. Kiedyś przyjdzie mój książę, podniesie wieko i obudzi mnie pocałunkiem. I zostanie na noc. Ale nawet wtedy w sąsiednim pokoju przy monitorach będzie siedział Jakob.
Mój Jakob.
Pierwszy raz zobaczyła go w Wigilię. Siedział na betonowej płycie przy ich osiedlowym śmietniku i płakał.
Ojciec powinien lada chwila wrócić z dyżuru w szpitalu; mieli zasiąść do Wigilii. Nie mogła się doczekać. Karp skwierczący na patelni – tak cudownie pachniało w całym mieszkaniu – kolędy, choinka przy nakrytym białym obrusem stole. Tak przytulnie, ciepło, rodzinnie i bezpiecznie. Czy może być świat lepszy niż ten wigilijny?
Читать дальше