To było bardzo dawno. Teraz już na szczęście tak nie jest, żeby rozmawiać ze swoimi kobietami o pomarańczach i kremach przy „szczeniakach” stojących przy żyrokompasie. Teraz dba się o prywatność i stosunki międzyludzkie. Mają przecież na statku związki zawodowe. Poza tym świat zmienił się na lepsze. Ostatnio nawet widział, jak pierwszy oficer kupił sobie w Bremerhaven telefon komórkowy z satelitarnym GPS i mógł rozmawiać z kim chciał i jak długo chciał z pokładu na dziobie. Tyle tylko że pierwszy oficer i tak nie miał z kim rozmawiać.
Jeśli się nie mylił, ostatnią kobietą, z którą rozmawiał bosman, była sędzina sądu rejonowego w Elblągu. To nie była długa rozmowa. Ona spytała go na sali sądowej pełnej ludzi, czy przyznaje się do winy. On cichym głosem odpowiedział: „Oczywiście” i wtedy ona skazała go na pięć lat więzienia za „ciężkie pobicie z trwałym uszkodzeniem ciała”.
Bosman przed wielu laty pobił męża kucharki ze stołówki w Domu Rybaka w Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie mieszkał przez dziewięć miesięcy, gdy lekarz zakładowy nie podpisał mu książeczki zdrowia po tym, jak stwierdził migotanie przedsionków i arytmię serca.
Bosman miał migotanie i arytmię serca, kiedy go pierwszy raz lekarze dokładniej zbadali w domu dziecka, tyle tylko że i migotanie, i arytmia były incydentalne. Ostatnio przychodziły i odchodziły po kilkunastu godzinach, jeśli powstrzymał się od picia. Traf chciał, że miał długi incydent akurat w trakcie obowiązkowych badań lekarskich. Ponieważ rybak musi być zdrowy i silny, przenieśli go tymczasowo na ląd. Miał pracować w przetwórni „na taśmie” i leczyć sobie serce. I wtedy dopiero bosman zachorował na serce.
Nawet „na taśmie” wszyscy mówili do niego „Bos”. I w Domu Rybaka także. I ona mówiła do niego „Bos”. Stała za szybą w okienku w stołówce i wydawała obiady. Miała nienagannie czysty biały fartuch, usta pomalowane krwistoczerwoną szminką, włosy związane jedwabną chustką i miała na imię Irena. Tak jak jego matka. Zawsze dawała mu podwójne porcje i zawsze uśmiechała się do niego, czerwieniąc się, gdy dłużej patrzył w jej oczy. Czasami znikała na kilka dni; wtedy wypatrywał jej i było mu smutno. Potem wracała za szybkę i często miała siniaki na rękach lub twarzy. Pewnego wieczoru czekał na nią przy śmietnikach, gdzie było tylne wyjście z budynku stołówki. Odprowadził ją do autobusu. Poszli dokoła parku, żeby było dalej. Potem czekał przy śmietnikach już każdego wieczoru. Po kilku tygodniach nie wsiadała w ogóle do autobusu. Całą drogę do jej domu szli pieszo i rozmawiali. Wracał sam, tą samą drogą, do Domu Rybaka i przypominał sobie każde jej słowo.
Po pewnym czasie zauważył, że jedyne, co ma dla niego sens, to czekanie najpierw na obiad, a potem na wieczór. Po kilku tygodniach Irena zniknęła. Bez słowa. Czuł się wtedy dokładnie tak samo, jak czasami czuł się w domu dziecka, gdy zostawał sam, jeden jedyny, na ławce w holu i pani kierowniczka zabierała go do gabinetu, dawała kredki i papier do rysowania, aby się czymś zajął i nie było mu smutno. A on miał wtedy ochotę rysować tylko cmentarze.
Gdy wróciła po tygodniu z bandażem na ręce i opuchniętą wargą, odważył się i zapytał. Opowiedziała mu o swoim mężu.
Słuchał jej i przypominał sobie, że najgorsze, czego nie mógł znieść w domu dziecka, to gdy wytatuowany gnojek zupełnie bez powodu tłukł malucha, który sięgał mu do łokcia. Przechodzili przez park. Przytulił ją. Drżała. Była taka mała. Taka krucha.
Uczył się, jak jej to powie. Cały tydzień się uczył. Wracał z taśmy, zmywał smród ryb z siebie, zamykał pokój na klucz, aby mu nikt nie przeszkadzał, golił się, ubierał się w garnitur, który dał sobie uszyć, bo jego rozmiaru nie było w żadnym sklepie, wkładał krawat, stawał przed lustrem i uczył się, jak powiedzieć, że ją bardzo prosi, że już nigdy nikt jej nie uderzy i żeby ona… no, żeby ona jego… no, żeby chciała…
To nie był żaden szczególny dzień. Po prostu nie poszedł do przetwórni. Włożył garnitur i krawat. Czekał z kwiatami, jak zawsze przy śmietnikach. Nie zdążył jej powiedzieć. Dochodzili do parku, gdy podjechała taksówka i zahamowała z piskiem opon. Wyskoczył z niej mężczyzna, podbiegł i pięścią uderzył ją w twarz. Osunęła się bez słowa na trawnik. Mężczyzna zamierzył się, by ją kopnąć. Bosman rzucił kwiaty i złapał mężczyznę tak, jak łapie się dużego dorsza przed wbiciem mu noża i rozcięciem podbrzusza. Potem uderzył jego twarzą o swoje kolano. I jeszcze raz. I jeszcze. Spojrzał na jej zakrwawioną twarz i rzucił nim o trawnik. Podbiegł do niej i wziął na ręce. Nawet nie płakała. W tym momencie podjechał radiowóz wezwany przez taksówkarza.
Jej mąż miał połamaną szczękę i obojczyk, złamany nos, wstrząśnienie mózgu, rany tłuczone czaszki i złamane żebro z przebiciem prawego płuca.
Bosman wyszedł po trzech latach. Ona nie odwiedziła go w więzieniu ani razu. Rok po wyjściu z Iławy przypadkowo spotkał kapitana, który jechał z Gdańska do Świnoujścia przejąć statek, i zatrzymał się, czekając na przesiadkę, w Słupsku.
A właściwie to kapitan go spotkał. To było w dworcowej hali, około piątej rano. Po ścianą dworca tuż przy zamkniętym kiosku Ruchu siedziała grupa bezdomnych. Pijana kobieta w zaszczanych spodniach klęła i wyzywała od najgorszych ogromnego mężczyznę z krwawym opatrunkiem na nosie, z butelką piwa w dłoni i papierosem w ustach. Kobieta podbiegała do mężczyzny, kopała go, uderzała pięściami i natychmiast uciekała. Gdy podbiegała, aby kopać olbrzyma, inny mężczyzna – niski, w czarnej ortalionowej kurtce z napisem Unloved na plecach – wbiegał między nich, nieporadnie próbując ich rozdzielić. W pewnym momencie kobieta stanęła i powiedziała coś niewyraźnie, mężczyzna w kurtce odsunął się, olbrzym wyjął papierosa z ust i podał kobiecie. Ta zaciągnęła się głęboko. Przez chwilę patrzyła na papierosa, a potem oddała go olbrzymowi i jak gdyby nic się nie stało i nie było tej przerwy, z okrzykiem „Ty skurwysynu jeden” podbiegła, aby go dalej kopać. Kapitan podniósł walizkę i podszedł bliżej, by przyjrzeć się tym ludziom. Wtedy go poznał.
– Andrzej, no co ty… Z kobietą się tłuczesz? Bos, no co ty… Kurwa. Bos!!!
Mężczyzna z opatrunkiem na nosie odwrócił głowę. Kobieta wykorzystała moment jego nieuwagi, podbiegła i z całej siły uderzyła go otwartą dłonią w twarz, przesuwając opatrunek z nosa. Olbrzym zignorował cios. Stał ze spuszczoną głową jak przyłapany na kłamstwie mały chłopiec.
– Panie kapitanie… Ja jej nie dotknę. Przecież pan wie, że nie. Ona tak zawsze. Nad ranem wpada w szał, to pozwalam jej, aby się na mnie rozładowała.
Kapitan zabrał bosmana z hali dworcowej w Słupsku i przywiózł pod statek. Kazał mu się najpierw wykąpać, a po kąpieli lekarz zmienił mu opatrunek na złamanym nosie. Potem kapitan opóźnił dobę wyjście w morze, aby bosman mógł załatwić wszystkie formalności związane z zamustrowaniem go na statek i przyjęciem do pracy. Tak naprawdę to wszystko by to załatwione, gdy kapitan zadzwonił do jednego z dyrektorów u armatora – kolegi ze studiów w szkole morskiej – i powiedział, że bez bosmana to on „wyjdzie na spacer, a nie w morze” i że on to „pierdoli, że Bos jest karany, bo rybom to spływa równo po skrzelach, czy wyciągają je z morza karani czy ministranci”.
Odtąd bosman jest jak kotwica na tym statku. I wie już raz na zawsze, że kobiety to ból. Najpierw przy tatuowaniu ich imion na przedramieniu, a potem przy wspominaniu.
Читать дальше