Poczułem w gardle słynną, zwiastującą sensacyjne wydarzenia słodycz, przeszły przeze mnie słynne fale najpierw podniecenia, potem słabości, słynny lodowaty pot wystąpił mi na czoło. Było tak, jakby – ni stąd, ni zowąd – przybyła mi jakaś nadzwyczajnie czuła bębenkowa błona. Jakby nagle mi wyrosła jakaś totalnie chłonna małżowina. Jakby nagle otworzyła się we mnie jakaś pełna nowych dźwięków i nieznanych muzyk muszla koncertowa. Jakby znienacka obudził się we mnie jakiś dodatkowy, niesamowicie czuły zmysł.
Pierwsze wagnerowskie takty Arii poławiacza PINów huczały mi we łbie i nie ma co się dziwić: tak ważnej chwili nie szło przeżyć bez odrobiny podniosłości. Radykalnie skracając ścieżkę prowadzącą do iluminacji rozbłyskujących w czeluściach mojej trąbki Eustachiusza – mówię wprost: raptownie, choć przecież i tak z pewnym opóźnieniem, zrozumiałem, że po prostu słyszę wystukiwane przez tamtego cyfry. Tak jest – zamiast głuchych piknięć, słyszałem dźwięki pełne znaczenia, dochodziły do mnie konkretne dane, bezwiednie, ale nieomylnie w mojej głowie wyświetlał się czyjś tajny i pilnie strzeżony PIN – Personal Identifical Number. Nie miałem zielonego pojęcia, co począć z nagle uzyskaną wiedzą. Nie tracąc wzrokowego kontaktu z bankomatem, przeszedłem kilkadziesiąt kroków i usiadłem w ogródku hotelowej kawiarni. Podawali tu najdroższą wodę mineralną świata, ale było mi wszystko jedno; musiałem ochłonąć i wypić coś zimnego – upał – prawie tak jak mój słuch – przekraczał ziemskie miary. Cały hotel Holiday Inn był jak do białości rozżarzony piec martenowski, słychać było pociągi jadące przez tunele ognia na Dworcu Centralnym, ledwo dostrzegalni widzowie na najwyższym piętrze Pałacu Kultury stali w bezpiecznej odległości od płomienistych balustrad.
Zamówiłem gazowaną z lodem, przez chwilę gapiłem się na ciemnowłosą kelnerkę, chyba powinienem już powiedzieć: wsłuchiwałem się w nią przez chwilę, usłyszałem kroplę potu na jej porywającym obojczyku, ale całościowego i wszechogarniającego, choć, sądząc z rysów twarzy, trochę asymetrycznego (łącznie sześć i pół punktu) uroku nie usłyszałem wcale.
Jeszcze nic nie zostało powiedziane, mogłem się pomylić, mogłem się przesłyszeć. W końcu niecały rok temu przesłyszałem się krwawo: tykanie omegi wziąłem za tykanie tissota. Teraz czterocyfrowy numer usłyszałem wyraźnie, ale w końcu nie miałem żadnej pewności, że to był dokładny PIN tego akurat gamoniowatego dziadka w wykwintnych płótnach. Może od upału mąci mi się we łbie? Może przyśnił mi się na jawie byle jaki numer? Cyfry bez znaczenia? Przypadkowe dane? Błędny albo poprawny wynik starego sprawdzianu pani Ogiegłowej? Numer spalonego domu starych Messerschmidtów? Pierwszy powojenny numer telefonu doktora Swobodziczki? A może były to liczby, które powinienem wybrać na loterii? Zdrapać na zdrapce? Wykręcić na audiotele?
Wytworny sześćdziesięciolatek, który nie radził sobie z bankomatem, najwyraźniej nie poradził sobie z nim definitywnie, przez chwilę wpatrywał się jeszcze w ekran i klawiaturę, potem pełnym godności ruchem oznajmującym światu, iż w nierównym pojedynku z bezduszną maszyną on i tak jest moralnym zwycięzcą, schował kartę w tajemnej kieszonce i (wciąż dbając o niezmierne dostojeństwo każdego kroku) ruszył w głąb Emilii Plater. W mojej głowie dalej tlił się jego PIN – bezużyteczny trop biegnący nie wiadomo dokąd.
Bezużyteczny jak bezużyteczny. Nie wiadomo dokąd jak nie wiadomo dokąd. Sam PIN nic nie daje, do PINu potrzebna jest jeszcze karta. Ale z drugiej strony, jak się ma PIN, łatwiej zdobyć kartę niż na odwrót. Nawet nie tyle zdobyć, co przypadkiem znaleźć. Prędzej czy później taka okazja sama wpadnie w ręce. Myśl, że otwierają się przede mną jakieś słynne dodatkowe źródła dochodów, wtedy jeszcze nie przyszła mi do głowy, nie było jednak sensu udawać, że nie wiem, o co chodzi i jaka to jest układanka. Nawet jak jeszcze nie usłyszałem: sezamie otwórz się, to już usłyszałem szczęk pierwszego zamka w skarbcu. Inaczej powiem: jeśli do skarbca szereg bram prowadzi, to ja już pierwsze wrota sforsowałem. Łapczywie wypiłem wodę i zaraz zamówiłem następną.
– Również gazowaną z lodem? – asymetryczny magnetyzm ciemnowłosej kelnerki dalej pozostawał poza zasięgiem nie tylko mojego słuchu, ale w ogóle wszystkich moich zmysłów.
– Tak – odpowiedziałem machinalnie, ale prawie natychmiast poczułem przypływ gangsterskiego arystokratyzmu, podniosłem rękę, zatrzymałem szykującą się do odejścia kelnerkę i skorygowałem zamówienie:
– Nie. Przepraszam, ale jednak nie. Tym razem poproszę o niegazowaną. Tak, tym razem poproszę o niegazowaną z lodem i cytryną.
Przez kilka minut gapiłem się w napięciu w kierunku bankomatu. Kelnerka postawiła na stoliku szklankę niegazowanej, z dworca ruszył kolejny pociąg, powietrze nad Warszawą dygotało jak sterta niewidzialnych desek. Po kilku kolejnych minutach doczekałem się: z morza płomieni wynurzyła się Wenus w białej bluzce, rocznik, na oko sądząc: 1979, nota, na oko sądząc: pełne jedenaście punktów. Zawsze mi się zdawało, że w życiu nie ma sytuacji, w której nie przydałaby się fantastyczna laska. Teraz nie byłem pewien. Ale co miałem robić? Na los się uskarżać? Z Panem Bogiem się wadzić? Panie Boże – miałem proszalne frazy ku niebiosom wznosić? Panie Boże, Ty mi nie zsyłaj fantastycznej laski w białej bluzce. Ty mi ześlij prostego, szarego człowieka, z którego bezwiedną, ale rzeczową pomocą ja Twój dar uwiarygodnię. Przecież wiesz, że jak do tej wzmożonej białą bluzką opalenizny podejdę, jak akurat ją zagadnę, to niczego przekonująco nie sprawdzę, bo akcja utonie w niedorzecznym erotyzmie…
Takie miałem może zastrzeżenia wypowiadać? No gdzie! Było jasne, że zaraz popruję w jej kierunku jak na skrzydłach. W końcu tak niespotykana przewaga psychologiczna zdarza się rzadko albo w ogóle. Ona będzie przecież absolutnie pewna, że chcę ją wyhaczyć i że tylko o to mi chodzi, a mnie, choć oczywiście niczego przeciw wyhaczeniu nie mam, chodzi o całkiem co innego. Materiału słownego mam w bród i choć operować nim będę musiał tajemniczo, sprawa jest konkretna. Czyli laska powinna zostać doszczętnie zmylona, a laska doszczętnie zmylona jest nasza.
Stukała już w klawisze, podejmowała gotówkę, z lodowatą wprawą składała pokwitowanie w patologicznie miniaturowy prostokącik, chowała banknoty i kartę do odpowiednich przegródek w wytwornym plecaczku z wężowej skóry – nie było chwili do stracenia. Zerwałem się z miejsca, przytomnie zostawiłem na stoliku dwadzieścia złotych i prawie biegiem przeleciałem dobrze mi znaną trasę kilkudziesięciu kroków.
– Słuchaj, to znaczy przepraszam, to nie moja sprawa – powiedziałem jeszcze prawie w locie – ale powinnaś bardziej uważać.
– Tak, chłopczyku…? – ton jej głosu był chłodny i raczej nieprzyjazny.
– Chyba powtarzasz na głos wystukiwane cyfry, ktoś to może usłyszeć…
– Ktoś? A niby kto? Ty? Ty, chłopczyku, lepiej nie interesuj się tym, co ja wystukuję – zachichotała dość, trzeba przyznać, wzgardliwie, w każdym razie wzgardliwość w tym chichocie zdecydowanie górowała nad rozbawieniem – nie interesuj się mną i mnie nie podsłuchuj ani nie podglądaj…
– Ale ja w całkiem dobrej wierze, ja nie mam żadnych ubocznych zamiarów.
– Chłopczyku, czy ty wiesz – odwróciła się i od stóp do głów zmierzyła mnie ostentacyjnie taksującym spojrzeniem. – Chłopczyku, czy ty wiesz, że nie mieć żadnych ubocznych zamiarów w stosunku do kobiety to jest wielka nieuprzejmość?
Читать дальше