Wtedy zmiarkowałem, że oszalał na umyśle. Nie mogłem się dowiedzieć co między nimi było. Ciała Frankowego nie odnalazłem, chodem przeszukał zamek od góry do dołu.
Od tej pory książę jest taki, jak teraz. Nie chce mówić o tym, a jak go zapytać, udaje, że zapomniał – ale nie można się pytać, bo mu się zaraz robi gorzej. To panu opowiedziałem całą prawdę, jak było.
– Nikomu więcej Grzegorz tego nie opowiadał?
– Żywa dusza nie wie! Ja ta nie chcę się wtrącać! Jak ludzie na języki wezmą, to najgorzej!
Profesor z trudem trzymał na wodzy rozigraną wyobraźnię. Jakież okropności musiały się dziać między tymi dwoma – obłąkanym i opętanym – w ciągu tych dni i nocy straszliwych, spędzanych sam na sam?
Czyż można się dziwić, że takie przeżycia nie minęły bez śladu – że pozostawiły swój demoniczny osad w starej kuchni?
W jakimż związku z tą ponurą historią pozostawał tajemniczy skurcz ręcznika? Na to pytanie Grzegorz nie umiał udzielić odpowiedzi. To była już zagadka, której dziś nikt prócz księcia nie umiałby rozwikłać. Może i książę jej nie znał.
– A kiedy Grzegorz zauważył, że tam straszy?
Kamerdyner rozłożył ręce.
– Długi czas nic nie wiedziałem. Książę drzwi zamknął i zakazał wchodzić do tego pokoju – że to niby Franek niedługo wróci. A mnie, żeby prawdę powiedzieć, cościś od tej starej kuchni odpychało i nie zaglądałem do niej chyba rok. Dopiero po dłuższym czasie zmiarkowałem, że książę z czymś się ukrywa. Bał się czegoś! W nocy spać nie mógł i chodził pod kuchnię, ale wejść, nigdy nie wszedł. Z dala ją obchodził, ale ciągle koło niej się kręcił. Czasem coś takiego mówił – że „coś się dzieje”, ale myślałem, że mu się majaczy. Dopiero kiedyś do mnie się odezwał:
– Grzegorzu, coś wam pokażę, tylko nie mówcie nikomu. Zaprowadził mnie do kuchni, ale nie wszedł, tylko na progu stanął i pokazał mi ręcznik.
– Patrzcie, jaki tu przeciąg. Widzicie, jak ten ręcznik faluje. Faluje, co? Musi nie był pewny, czy go zmysły nie mylą i chciał żebym przytwierdził. Z początku wcale się nie poznałem na tym ręczniku i chciałem go zdjąć z kołka, a książę, jak nie krzyknie:
– Nie ruszać! Nie ruszać!
A wtenczas mnie się coś zrobiło. Zemdliło mnie. Jakoś mi się tak zrobiło strasznie – mdło – obrzydliwie… Tfy!
Książe z krzykiem uciekł. Zatrzasnąłem drzwi i tyż zwiałem! Długie lata nie zaglądałem więcej do tego miejsca.
Ale ludzie zaczęli mówić, że na zamku straszy. Skąd się zwiedzieli, to Bóg raczy wiedzieć, boja nic nikomu nie mówiłem.
Był tu taki praktykant, pan Rudziański. Kiedyś przyszedł do mnie. – Podobnież – mówi – tam u was straszy. Niech Grzegorz mnie pozwoli przenocować, zobaczę Ja się znam na duchach, nie boję się. To było już z pięć lat po tamtym. Zobojętniałem, trochę zapomniałem, jak to człowiek w pracy o wszystkim z czasem zapomina. Pozwoliłem mu się przespać. Rano zaglądam – nie ma go nigdzie. Szukam – nie ma. Już myślałem, że go porwało, jak nieboszczyka Franka. Gdzie tam! Odnalazłem go w kącie pod schodami. Nie poznał mnie, rękami twarz zasłaniał, od rzeczy mówił. Rodzina go zabrała, a doktorzy podobnież powiedzieli, że to mu się na mózg rzuciła jedna choroba, co ją miał. Głupi! Nie żadna choroba była, a musiał coś zobaczyć takiego, że nie wytrzymał.
Także samo jeszcze w parę lat potem jeden… syn kucharza. Znaleźli go w lesie, głupiego. Zgłupiał ze szczętem, a jeszcze poprzedniego dnia był zdrów i wesół, aż miło. Nikt nie wiedział, co mu się stało takiego. Dopiero kiedy zobaczyłem, że na łóżku w starej kuchni pościel jest zmięta, tom się spostrzegł, że on musiał się tam zakraść z ciekawości i rozumem przypłacił. Także nic nikomu nie mówiłem. Co mają ludzie gadać.
A że wielmożny pan nocował bez szkody dla zdrowia, to cud jakiś! Wielmożny panie! Mam taką prośbę. Ja wszystko powiem. Ale jakbym nie wytrzymał i pytał się wielmożnego pana, co wielmożny pan tam widział, to proszę nie mówić! Choćbym się pytał! Ja ta nie chcę się wtrącać! Mnie nie do tego!
– A pan sekretarz, w jaki sposób zdobył zaufanie księcia?
Grzegorz skrzywił się.
– Ph! Książę więcej się jego boi, niż go lubi.
– A dlaczego się boi?
– Pan sekretarz jest sprytny. Przed paru laty księciu trochę na zdrowiu się polepszyło. Chciał interesy uporządkować i zgodził wtedy pana Cholawickiego, z którym już dawniej się znał. Bo to jest jakiś jego kuzyn daleki, czy jak… Niedługo trwało to polepszenie na zdrowiu, ale pan sekretarz już został na zawsze i potrafił z księciem dojść do porozumienia. Cała rzecz w tym, że książę zamku za żadne skarby nie opuści, a samotności też się boi. Sekretarz to zauważył i odtąd wszystko robi z księciem, co chce.
– No przecież Grzegorz w lepszej z księciem powinien być przyjaźni.
Mnie to on do siebie nie dopuszcza – burknął stary – bo się wstydzi. Nie lubi mnie, bo tamte czasy pamiętam. Dobrze, że mnie jeszcze w ogóle trzyma. Ja tylko patrzę, kiedy na stare lata wyrzucą i tyle!
A może książę wtajemniczył pana Cholawickiego w tamtą historię?
– Nie… Sekretarz nic nie wie. Gdyby wiedział, to by się mnie nie rozpytywał. On tu coś wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Zauważył, że książę coś ma na sumieniu, że po nocach chodzi i czegoś się boi, ale więcej nic nie wie. Dopiero mu teraz na moje nieszczęście w komnacie powiedziałem, że straszy. Z tego strachu zgłupiałem. Na moje nieszczęście! Tyle lat nie mówiłem, aż powiedziałem. Najgorzej to mówić! Teraz dopiero się zacznie!
Stuknął się w czoło.
– Zara! Pokażę panu fotografię Franka. Mam ją u siebie w walizce! Dał mi ją, jak raz wrócił z miasteczka, bo niedobra była i nie podobała mu się.
Po chwili przyniósł małą, zżółkła fotografię. Profesor spojrzał i drgnął ze zdziwienia.
Na fotografii była głowa chłopca może osiemnastoletniego. Twarz ładna i bynajmniej nie ponura uśmiechała się niesłychanie intensywnym uśmiechem, choć w ustach i oczach znać było zaciętość. Podobieństwo do księcia rzeczywiście było wyraźne, acz głowa na fotografii nie odznaczała się zdegenerowanym trochę, wielkopańskim wykwintem książęcej głowy. Raczej stanowiła mieszaninę cech ludowych i pańskich. Ale co innego sprawiło, że Skoliński przyglądał się fotografii tak badawczo.
Twarz ta przypominała mu kogoś. Nie tylko księcia. Jeszcze kogoś. Wzrok historyka sztuki nawykły do ustalania wpływów i podobieństw w portretach, tu także wyczuwał jakiś wpływ… jakieś podobieństwo… pokrewieństwo…
Naraz uprzytomnił sobie: Franek przypominał trochę Leszczuka.
Nie, to było złudzenie. Po prostu tylko sama młodość czyniła ich podobnymi. Byli chyba w równym wieku. I zresztą profesor czuł, że ulega hipnozie podobieństw. Podobieństwo Maji z Leszczukiem – podobieństwo Franka z księciem – podobieństwo Franka z Leszczukiem – za dużo było tych podobieństw.
– Grzegorzu – rzekł – czy wy nie wiecie czego o znaku? Co to za znak, którego książę oczekuje? Zdaje się, że książę czeka na jakieś posłannictwo od tego Franka – że on do niego przyśle kogoś i daruje mu winę – a ten ktoś ma się wykazać jakimś znakiem?
– O nijakim znaku nie słyszałem.
– To bardzo ważne. Gdybyśmy wiedzieli, jaki to znak, można by uleczyć księcia – rzekł w zamyśleniu Skoliński – i wyrwać go stąd.
– Raz tylko… Ale to pani Ziółkowska.
Читать дальше