Aż mnie dziwno było, że książę urodzony przed lokajczykiem własnym w prochu się tarza! A on – nie i nie! Ręce w kieszenie wsadził, stoi nieruchomo i patrzy.
– Nie chcę! – mówi. – Trzeba było od razu mnie uznać! A tera, to ja nie chce.! Mnie ta miłość spóźniona niepotrzebna.
– Ja – krzyczy – nie kocham, a nienawidzę! Ja się zniszczę! Ja siebie za bije! Na złość! Na złość! Na złość! I niech diabli mnie wezmą za to, że się rodzony ojciec mnie wstydził!
Wypadł z gabinetu (bo wtedy jeszcze na zamku był gabinet, tera go już nie ma) i leci przez zamek. Więc książę zaraz mnie zawezwał i nakazał, żebym go pilnował.
– Niech Grzegorz leci za nim i oka z niego nie spuszcza, bo gotów się zabić!
Ja lecę za nim i na ostatnią chwilę zdążyłem. Wpadam do drwalki, a on sznur na belkę zakłada. Kiedy mnie zobaczył, cofnął się i żarcikami mnie zbył.
– Nie dziś, to jutro – mówi i śmieje się, ale takim śmiechem, jakby kto lód rąbał.
Doniosłem o tym księciu. – Jezus! – tylko to słowo naprzód powiedział. A potem, że trzeba go pilnować. – Grzegorzu, tylko do was mam zaufanie! Musimy go pilnować dzień i noc, póki mu to nie przejdzie!
Co za dnie i co za noce wtenczas na zamku nastały, to niech ręka Boska broni! Tylko pogoń wieczysta za tym szalonym! Wieczne pilnowanie! Wieczny strach, że jak się go z oczu spuści, żywot sobie odbierze!
Grzegorz przymknął oczy i dłuższy czas milczał.
– Dalej nie będę mówił – rzekł stanowczo. – Na co odgrzewać, co było. Było i przeszło, niech ta sobie śpi spokojnie, snem wiecznym.
Grzegorz wie o tym, że wcale nie śpi… Złe nie śpi… – ostrzegł go profesor wskazując nieznacznie w stronę starej kuchni. – Ja bym radził, niech Grzegorz mówi.
– Wielmożny panie! Lepiej nie wywoływać wilka z lasu!
– A ja radzę, niech Grzegorz mówi!
Kamerdyner uległ, ale ściszył głos, że ledwie było słychać.
– Na przemian z księciem czuwaliśmy bez przestanku. Jak książę spał, to ja nie spałem i na odwrót. Bez przerwy jeden z nas przebywał w pobliżu Franka i pilnował, czy jemu znowuż co do głowy nie strzeli. A on się przyciszył i taki grzeczny się zrobił – ale widoczne było, że myśli tylko o tym jednym, jak się zabić, zniszczyć się ze szczętem! Tak się przyczaił kilka dni.
A potem jak się zacznie! Matko Boska! Raz za razem! Nożem chciał się przebić w kuchni! Przez okno z wieży chciał skakać! O ten mur, tam przy bramie głowę chciał sobie rozwalić! Szalony zupełnie! To myśmy z księciem tylko wypatrywali, co on robi, co mu się tam roi w jego mózgownicy szalonej.
Więc książę kazał go zamknąć i myśmy uradzili z księciem, że go zamkniemy w starej kuchni, bo tam drzwi ciężkie, okute, a przez okno nie można wyskoczyć, bo za ciasno.
Tu Grzegorz znowu się zatrzymał i naraz zapytał szczególnym tonem profesora.
– Przepraszam wielmożnego pana, co panu tak usta latają?
– Usta? – zapytał zdumiony profesor. Podniósł rękę do ust. Zdawało mu się, że ma spierzchnięte wargi. Ale poza tym wargi – pulsowały.
Nie można było tego nazwać ruchem. A jednak dotykając wyczuwało się wyraźnie że stały się większe i jakby falujące.
Było to okropne. Profesorowi natychmiast przyszedł na myśl ręcznik w kuchni. Ten robaczkowy ruch warg był pokrewny ruchowi ręcznika. Potworność. Mieć ten ohydny ruch na ustach? Miał takie uczucie, jak gdyby stracił panowanie nad wargami, jakby usta przeistoczyły mu się w jakieś obrzydliwe zwierzę ruszające się samoistnie – na nim.
Grzegorz również obserwował zjawisko – bez słowa. Zamienili spojrzenia. Wreszcie profesor, nie chcąc wywoływać popłochu, wyjaśnił.
– To nic. To mi się czasem zdarza. To jest, widzi Grzegorz, taki nerwowy skurcz muskułów. Nic ważnego. Niech Grzegorz mówi dalej.
Pulsowanie ustawało powoli. – No tak – mruknął Grzegorz bez przekonania. – Jak mówię – ciągnął dalej – książę kazał go zamknąć w starej kuchni.
Kazałem mu tam pójść, porządki robić, a kiedy wszedł, tośmy go uwiadomili, że tak, a tak – musi tu pozostać, dopóki go szał nie minie, a wszystkie przedmioty, którymi by mógł krzywdę sobie wyrządzić, ma oddać.
Wtedy to szaleństwo go poniosło, rzucił się na nas, bił, gryzł, wył jak pies, kopał, piana mu wystąpiła – i musiała w tym być nieczysta siła, bo taki smarkacz, osiemnaście lat liczący o mało nas nie pokonał, nas, mężczyzn przecie w sile wieku.
Żeby kto tak gryzł, tak wył – ani człowiek ani zwierzę tak nie potrafi.
Aleśmy go ogłuszyli. Wzięliśmy mu pasek od spodni, nawet buty zabraliśmy. Zamknęliśmy drzwi i straż ustanowiliśmy. Przez dzień ja, w nocy książę.
Chciałem księdza albo i doktora sprowadzić ale książę mówi: – Nie, nie potrzeba. Ja sam mu wyperswaduję, sam mu wytłumaczę. Jeśli on mnie nie posłucha, nikt mu nie da rady. Ja sam! Ja sam!
I odtąd nowa zgroza się zaczęła.
On się tam tłukł po tej kuchni, a książę pod drzwiami sterczał i perswadował.
Chyba już wtenczas księciu na mózg uderzyło. Przez te drzwi, mówię wielmożnemu panu, obaj godzinami rozmawiali. Książę błagał, płakał, a potem krzyczał, wściekał się, a on za drzwiami jeszcze go rozjątrzał i podniecał, śmiał się, krzyczał, bluźnił w zapamiętaniu. A nikt o tym oprócz mnie nie wiedział.
Już wtedy służby prawie na zamku nie było, jedna tylko gospodyni, czyli kucharka, pani Ziółkowska, ale jej powiedziałem, że Franek ciężko chory i że książę zakazał do niego chodzić.
Aż kiedyś książę do mnie występuje, żebym już więcej nie pilnował. On sam będzie dzień i noc pod drzwiami czuwał, posłanie sobie przygotuje, a ja żebym tylko jedzenie mu do pokoju obok przynosił i zostawiał.
Pod żadnym pozorem, żebym się nie ważył przychodzić do niego. On sam z synem zostanie – sam synowi wyperswaduje – syna przemoże.
Co miałem robić? Teraz to wiem, że głupstwo zrobiłem, bo trzeba było kogo powiadomić, o pomoc się zwrócić – ale wtedy nikt nie mógł wiedzieć, jak się skończy. Myślałem przecież, że książę lepszy ode mnie ma rozum. Wyglądał strasznie, nie golił się chyba z tydzień, nie mył się, w ubraniu spał, oczy mu latały Jak błędne, zacinał się w mowie, ale mnie do głowy nie przychodziło, że mu się klepki pomieszały. A przecież ojciec z synem zawsze lepiej dojdzie do porozumienia, niż kto inny.
Więc tak ich zostawiłem we dwu na piętrze i księcia tylko co kilka dni widywałem przy obiedzie. Był nawet spokojniejszy, uśmiechał się… Jak się pytałem o Franka, odpowiedział, że „wszystko na najlepszej drodze”.
– Wszystko na najlepszej drodze – mówił – mój Grzegorzu. Coraz jest spokojniejszy. Już niedługo pogodzimy się. To lekkomyślny chłopiec, ale dobre ma serce. A ja ciężko zawiniłem względem niego, oj, ciężko. Ale wszystko na najlepszej drodze, tylko cicho, sza – nikomu nie mówić.
No to i dobrze. Tylko, że po pewnym czasie mnie się to wydało podejrzane. Minęło kilka tygodni, a książę wciąż to samo – że na najlepszej drodze. Coś mnie tknęło i raz dorobiłem sobie klucz (bo książę na klucz drzwi zamykał, żebym do tamtych sal nie zaglądał) i zajrzałem w nocy do Franka. Książę spał wtedy.
Patrzę, a do starej kuchni drzwi uchylone, Franka nikaj nie ma – ani śladu, ani popiołu.
Lecę do księcia, budzę go. Gdzie Franek?! Co się z nim stało?! Książę uśmiecha się i powiada:
– Wyjechał, wyjechał, mój Grzegorzu. Wysłałem go w podróż, żeby się trochę uspokoił. To mu dobrze zrobi. Niech Grzegorz się tym nie przejmuje – i cicho sza – nikomu nic, ani słowa!
Читать дальше