– Nic panu nie pomogę, panie lejtnancie. W składzie Bahnhofskommando nie jest, jak dotąd, przewidziany etat weterynarza, a ja, jak pan widzi, jestem z oddziałów saperskich i na koniach znam się tyle, ile pan na lokomotywach. Jedno, co mogę dla pana uczynić, to komisyjnie zastrzelić konia i wystawić panu zaświadczenie, żeby się pan mógł przed swoim dowódcą wykazać, iż konia nie mógł pan uratować. Oto i wszystko. Lejtnant popatrzył na niego z przerażeniem.
– Zechce pan kapitan zrozumieć, że jest to koń pana generała! Poza tym każą mi za niego zapłacić z mojej gaży…
– Ma pan zupełną słuszność. – Kapitan uprzejmie skinął głową. – Zresztą jeżeli nie zastrzelę konia komisyjnie, to nie ulega wątpliwości, że nie utrzymawszy pomocy sanitarnej zdechnie sam. Dobrowolnie.
Kapitan westchnął.
– Takie wypadki zdarzają się czasami i wierzchowym koniom panów generałów, niestety. Bądź co bądź protokół stwierdzający zejście konia otrzyma pan ode mnie, to jest w mojej mocy.
– Przepraszam bardzo pana kapitana. W przepisach jest powiedziane, że – lejtnant otworzył instrukcję i kapitan podniósł z westchnieniem oczy na sufit – “od odpowiedzialności materialnej dowódca transportu może być uwolniony jedynie w tym wypadku, kiedy koń zdechł w miejscu, gdzie nie było żadnej władzy wojskowej, która by, w myśl obowiązujących rozkazów, była obowiązana do udzielenia pomocy, lub też jeśli mimo obecności takiej władzy pomoc ta, z winy tejże władzy, została opóźniona, lub też jeśli udzielenie natychmiastowej pomocy nie mogło mieć miejsca z powodu siły wyższej, nie określonej niniejszą instrukcją. W takim wypadku jednak rzeczony koń lub inne zwierzę pociągowe (muł, osioł, byk, pies taborowy) nie może być pogrzebany, zanim powołana z najbliższego garnizonu komisja weterynaryjna nie ustali protokolarnie: § a – przyczyny zasłabnięcia konia, § b – przyczyny, dla której nie udzielono mu natychmiastowej pomocy, § c – bezpośredniej przyczyny zejścia, § d…”.
Nawiasem trzeba dodać, że instrukcję tę, jak zresztą wszystkie instrukcje austriackie, cechowało tak zwane austriackie gadanie.
– Bardzo to jest interesujące, co mi pan recytuje, panie lejtnancie – przerwał kapitan zgryźliwie – przyznaję całkowitą słuszność zawartym w pańskich przepisach poglądom. Ale lektura i pański paragraf nic tu nie pomogą i koń czy inne zwierzę pociągowe zdechnie wbrew wszelkim instrukcjom, proszę pana. Jeszcze raz panu zaznaczam, że pomocy udzielić nie mogę. Dziwię się, że się pan tak przejmuje tym koniem. Czy ten wierzchowiec to jaki pański krewny? Ludzie giną tysiącami i nic, a tu nagle tyle kramu o konia.
– Ależ to jest koń wierzchowy pana generała von Kreissa… Kapitan zrobił taki ruch ramionami, jakby coś z siebie otrząsał.
– Czy sądzi pan, że konie panów generałów są nieśmiertelne?
– Pozwoli pan, kapitanie, że… Kapitan powstał.
– Pozwalam panu na wszystko, panie lejtnancie. Rozbierz się pan do naga, stań pan na głowie między torami i udawaj pan semafor, ale nie morduj mnie pan więcej tym koniem…
– Panie kapitanie, pozwalam sobie zameldować, że jeśli koń…
– Ach, Du lieber Gott im Himmel! (Ach, Ty dobry Boże w niebie!). Ale uparty z pana młodzieniec! Czy da mi pan spokój z tym przeklętym koniem? Tłumaczę panu jak rodzonemu bratu, a pan swoje. Tak nie można, panie lejtnancie! Zechce pan wziąć pod uwagę mój stopień i wiek, panie lejtnancie. Rozumiem, że to jest nieprzyjemne, kiedy takiemu koniowi wpadnie do łba pomysł zdychania na obcej stacji na złość swemu dowódcy transportu, ale na to nie ma sposobu.
Kapitan przerwał i podrapał się po policzku.
– Może mu przejdzie – pocieszał zmartwionego lejtnanta. – Czy nie byłoby wskazane, panie lejtnancie, zrobić mu gorący okład na brzuch? Ludziom takie rzeczy pomagają. Nie? No, proponuję tylko. Myślałem, że to można.
Do izby wszedł feldfebel kancelaryjny.
– Czy nie zna pan przypadkiem, feldfeblu, jakiego weterynarza w tej przeklętej dziurze? Może jest tu ktoś (taki znający się na końskich chorobach? Panu lejtnantowi chce zdechnąć koń wierzchowy pana dowódcy dywizji górskiej.
– Weterynarzy, panie kapitanie, tutaj nie ma, ale na stacji mamy przejezdny patrol weterynaryjny. Kapitan uderzył się w czoło.
– Ach, prawda, ten bałwański kapral!
– Tak jest, panie kapitanie!
– Gdzie on jest? – zapytał lejtnant.
– Pan lejtnant pozwoli ze mną.
Zgnębiony oficer wyszedł za feldfeblem na peron. Feldfebel polecił mu czekać na siebie, a sam wszedł do baraku stacji odżywczej.
“Patrol weterynaryjny” zajęty był w tej chwili grą w dwadzieścia jeden na dwa banki. Przy jednym rej wodził Baldini, przy drugim ogrywał personel stacji odżywczej kapral “san.-wet.” Bazyli Krćić z takim zapamiętaniem, że nie dojrzał feldfebla, dopóki ten nie podszedł do niego i nie trącił go w ramię.
– Chodź pan, panie kapral! Musi pan udzielić pomocy koniowi wierzchowemu pana generała dowódcy dywizji górskiej.
Kapral “san.-wet.” przymknął na chwilę oczy, potem je szeroko otworzył i wpatrzył się w stojącego nad nim feldfebla.
– He? Przykro panu odejść od takiego banku, co? Ja tu pogram trochę za pana. Idź pan prędzej, bo lejtnant czeka na peronie.
– Lejtnant?
– Dowódca tego zdychającego konia. No – feldfebel odsunął Kanię i usiadł na jego miejscu – czy pan ciągnie do siedemnastu, panie kapral?
Kania spojrzał na feldfebla trochę nieprzytomnie.
– Co robić, Haber? – spytał po chwili po polsku.
– Pan kapral weterynaryjny musi tego konia ratować – z zimną krwią odpowiedział Haber i dmuchał dalej w wyciągniętą ostrożnie kartę. – Masz teraz prawo zbić mordę Szökölönowi za ten dokument.
Szökölön wzruszył ramionami.
– Masz kłopot? – Nachylił się do ucha Kani i poufnie doradzał: – Powiedz, że trzeba mu koniecznie zrobić lewatywę. Kania spojrzał na niego wrogo i zgrzytnął zębami.
– Tobie, draniu, przydałaby się lewatywa z terpentyny i dziegciu! Tyś mnie tak sprytnie ubrał!
– Nie ciskaj się, bo ci dobrze radzę. Powiesz, że nie masz przy sobie instrumentu i wyjdziesz w porządku z tej historii.
– Pójdziemy obaj.
Szökölön niechętnie się skrzywił.
– Może twój dobry duch co doradzi.
– No idź pan, panie weterynarzu, bo lejtnant czeka – przypomniał feldfebel. – Komu mam teraz rozdać karty?
Kania włożył pas i z westchnieniem wyszedł na peron. Za nim z opuszczoną głową powlókł się Szökölön, który w tej chwili wnosił w myśli pretensję, do swego dobrego ducha za to, że go w taki dokument zaopatrzył.
W słabym świetle lampy elektrycznej, wiszącej na drucie i podrzucanej wiatrem, Kania ujrzał nerwowo spacerującego lejtnanta.
– Melduję posłusznie, panie lejt…
– Wy jesteście ten weterynarz? – szybko przerwał oficer. Kania zrobił grymas, jakby mu garść soli wsypano do ust. – Właściwie, panie lejtnant, to nie jestem weterynarzem… ja jestem…
– Więc cóż oni wariata robią w tym Bahnhofskommando? Zaraz tak zmyję głowę feldfeblowi, że sczernieje.na węgiel.
Kania podrapał się po głowie i nieznacznie, spod oka, spojrzał na oficera.
– Jestem podoficerem sanitarno-weterynaryjnym, panie lejtnant, i ewentualnie mogę…
– No to chodźcie.
Lejtnant ruszył szybkim krokiem i obaj weterynarze, depcąc mu po piętach, szeptem przypominali sobie to wszystko, co wiedzieli o chorobach końskich.
– Najczęściej miewają zołzy – szeptał Szökölön.
Читать дальше