– Nie fatyguj się, przyjacielu.
Kania zdrętwiał i szybko spojrzał na twarz feldfebla. Para otwartych oczu błyskała białkami spod daszka czapki, a jednocześnie usłyszał wyraźny chichot.
– Ten dokument jest fałszywy.
Feldfebel nagłym ruchem usiadł. Kania szeroko rozwartymi oczyma wpatrzył się w obserwującego go feldfebla jak królik w ślepia węża. Na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia.
– A to pech!… – odezwał się feldfebel. – Człowiek ostatnie grosze wydaje na rum, żeby schlać tę świnię, i okazuje się, że trafił swój na swego.
Zerknął na Kanię i zauważył jego osłupienie.
– E, ty… obudź się!
Kania potarł ręką czoło i ponuro zwiesił głowę na piersi.
– Myślałeś, że ja naprawdę jadę do Temeszvaru, co? Hm… chciałbym tam teraz być rzeczywiście. Podobno ładne miasto – monologował feldfebel – ale głupi świstek stoi na przeszkodzie. A po co wyrzygałem tę konserwę, nie wiem. Teraz będę głodny.
Kania zwrócił ku niemu głowę.
– No, czego się gapisz jak gawron? – zapytał feldfebel ze złością. – Jeszcze głowa twoja nie złapała równowagi?
– Psiakrew!
– Toś ty Polak? – zapytał feldfebel.
– Polak.
– No to dawaj grabę, bracie Słowianinie, ja sem Czech. Teraz zaczął rozmawiać z Kanią przyjaźniej i po kilku zdaniach dogadali się.
– Jeżeli chodzi o dokładność, to feldfeblem nigdy nie byłem – zwierzył się szczerze Kania – byłem frajtrem.
– Feldfeblem to i ja nie byłem, ale tak wygodniej jest jeździć.
– Ta ty tak ciągle jeździsz?
– Podróżuję, bracie, dużo zależy od dokumentów.
Powoli wtajemniczyli się w swoje plany, wyspowiadali wzajemnie z grzechów i obaj się rozgrzeszyli. Rzekomy feldfebel, który przedstawił się jako Zajiczek, w co, oczywiście, Kania nie uwierzył, jak się okazało, utonął w przeklętym Grazu, bo mu się kończył dokument podróży i od dwóch dni czekał na nowy, który miał otrzymać od jakiegoś kolegi urzędującego w komendzie miasta w Brnie. Widocznie jednak temu ostatniemu stanęło coś na przeszkodzie, gdyż nie dostarczył dokumentu na czas. Dlatego Zajiczek postanowił zaopatrzyć się weń na własną rękę, z wiadomym skutkiem. Opowiedziawszy wszystko, pseudofeldfebel zaczął się szczerze śmiać.
– Rzeczywiście, ciekawy zbieg okoliczności – odezwał się Kania, nie podzielając wesołości towarzysza – ale trzeba się zastanowić nad przyszłością. Nie wiem, co mam zrobić. Ilość żandarmerii i policji wojskowej w Grazu jest zdumiewająca, co?
– Czekaj no… czy zauważyłeś tego bośniackiego cugsfirera, co chlał obok nas z manierki?
– Zauważyłem.
– Słyszałem, jak mówił, że jedzie do Köröszmezö. Może z nim da się co zrobić. Z przyjemnością przyłączę się do twojej paczki, samotność zbrzydła mi już.
– Ja, bracie, i bez ciebie mam już całą wieżę Babel. Wożę z sobą Węgra, Włocha, Ukraińca i Żyda. Ale – Kania przerwał, namyślając się przez chwilę – mógłbym cię przyjąć do sitwy pod warunkiem, że zdegradujesz się do szeregowca i zdejmiesz medale. Szóstka dezerterów nie wzbudzi nigdy podejrzenia i prędzej możemy dać sobie radę, nawet gdyby kiedy miało przyjść do jakiejś awantury.
– Wiedz o tym, kolego, że na mnie robisz dobry interes. Znam całą Austrię, Czechy, Galicję i inne kraje. Dwa lata już wędruję i zdążyłem wszystko dokładnie poznać. Graz mi już kością w gardle stoi. Za długo się tu szwendam za tym swoim majorem.
– Za jakim majorem?
– Mam pismo służbowe do majora Hansa von Kranzberg, że został mianowany podpułkownikiem poza kolejką i odznaczony orderem “Signum Laudis”. Major ten został ranny pod Udine i odwieziony do szpitala w Grazu.
– I nie ma go tu?
– Nie ma go ani tu, ani nigdzie indziej na świecie. Istnieje tylko na tym papierze. Masz, czytaj. Możesz sobie też i order obejrzeć. Ładna rzecz – kosztowało mnie to razem trzysta koron, ale już dwa miesiące podróżuję sobie z nim spokojnie.
Kania odebrał z rąk feldfebla elegancki futerał, w którym znajdowało się jedno z najwyższych odznaczeń bojowych. Pismo, podpisane przez dowódcą frontu, generała Boroevicia di Bojna, głosiło, że Jego Cesarska Mość raczyła udzielić swojej najwyższej pochwały majorowi Hansowi von Kranzberg i nadaje mu stopień podpułkownika za bohaterstwo wykazane w bitwie pod Udine.
– Dokumenty, trzeba przyznać, są mądre.
– Podejrzenia, bracie, nigdzie z tym nie wzbudzisz. Melduję się najpierw w komendzie placu i wykładam na stół order. To ich hipnotyzuje i walą pieczątkę bez czytania dokumentu. Idę sobie do najbliższego szpitala i pytam, czy nie leży tutaj mój major. Powiadają, że nie. “Wobec tego, szanowni panowie, napiszcie mi zaświadczenie, że byłem go tutaj szukać, ale go nie ma” - powiadam. “A na co to panu potrzebne?” – pyta feldfebel. “Na to – powiadam – żebym miał wobec swojej władzy dowód, iż według rozkazu szukałem jak należy, i nie można mi było zarzucić lenistwa albo niedbalstwa.” Wtedy dają mi na rękę papier, że taki a taki szuka swego majora, i w ten sposób mam dokument autentyczny. Teraz może mnie nawet złapać żandarm. Pokazuję mu pismo ze szpitala i okazuje się, że mówię prawdę. Pozostaje im tylko przeprosić mnie i puścić. Pisać zapytania na front byłoby za długo, a ja znowu nie jestem taki głupi, żeby im to poradzić, i gadam, że zgubiłem dokument, obrażam się i odmawiam odpowiedzi. Pozostaje tylko informacja z kilku szpitali jednocześnie i sprawa załatwiona. Miałem już takie przeprawy i wyszedłem z nich jak święty. Nie ma majora w jednym mieście, jadę dalej i szukam. A szukam nieraz tak gorliwie, że nie zdziwiłbym się, gdybym go gdzieś znalazł. To jest autosugestia taka, uważasz, weszło mi to w krew. Grunt mieć wiarę w to, co się mówi i robi, bo wtedy nabiera się takiej pewności siebie, że człowiek gotów gryźć, kiedy mu nie wierzą.
– Myślisz, że ten Bośniak nam się na co przyda? – zapytał po dłuższej przerwie Kania.
– Ma okropnie głupią gębę, bracie, i jeżeli mu tak zaaplikować manierkę rumu, będzie gotów. Człowiek z taką twarzą musi mieć dokumenty jak mur.
– No cóż, chodźmy – zgodził się Kania.
– Kolegom powiedz, co i jak, a kiedy zdobędziemy dokument, zdegraduję się w wagonie i jedziemy dalej. Tylko trzeba będzie ściągnąć dla mnie jakiś karabin i ekwipunek.
Powstali z murawy i ruszyli z powrotem na dworzec. Przed wejściem do poczekalni spacerował niespokojnie Haber; kiedy zauważył Kanię, twarz mu się rozjaśniła.
– Martwiliśmy się już. No i jak?
– Taki sam jak i my.
Haber wybałuszył gały na feldfebla, który przyjaźnie wyciągnął doń rękę.
– Servus, Kamerad! Viribus unitis [7].
– Herr Feldwebel… – Haber nie od razu się zorientował. – Też? – zapytał po chwili i znacząco poruszył dwoma palcami, jakby naśladował bieg.
– Też kolego; przyłączam się do was.
Szökölön grał w karty z jakimś chuderlawym taborytą obok pagórka plecaków, na których spali Baldini i Hładun. Kiedy podeszli do grających, Szökölön pytająco podniósł oczy na Kanię i powstał.
– Was für eine Kartenspielen, Infanterist, Kreutzhimmeldonnerwetter? (Co to za kartograjstwo, strzelcze, do stu tysięcy par diabłów?!).
Taboryta, słysząc tak energicznie zakończone pytanie, zerwał się z ziemi i spojrzawszy na kołnierz Kani zasalutował.
– Abtreten! – krótko odprawił go Kania i taboryta szybko odszedł.
Wtedy usiedli.
– Przedstawiam wam nowego towarzysza, koledzy – oznajmił Kania i salonowym gestem wyciągnął ramię.
Читать дальше